Dojeżdżamy do Reykjaviku, gdzie zacznie się nasza trasa — 300 km szlakiem Golden Circle na rowerach. Słońce nieśmiało przebija się przez chmury, a my jesteśmy coraz bardziej podekscytowani.
Marysia biega dookoła i urządza swoje mało królestwo — przyczepkę. Pakujemy dobytek w sakwy i jesteśmy gotowi do drogi. Marysia szybko zasnęła w przyczepce i nie widzi tego co my — ciężkich chmur. Spadają pierwsze krople, a po chwili leje. Mokro nam, ale to tylko deszcz. Zaglądamy do śpiącej Marysi i ze zgrozą odkrywamy, że również jest przemoczona. Przyczepka przemaka! Szukając schronienia zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Jak się okazuje w powodzi zamokły też śpiwory. A jeszcze nawet nie wyjechaliśmy z miasta! Nie poddajemy się jednak. Kupujemy worki na śmieci i taśmy klejące — zestaw ratunkowy. Wykładamy, wyklejamy i z nadzieją zerkamy w niebo. Deszcz zelżał więc pedałujemy ile sił. Czujemy, że kiedy tylko znajdziemy się wśród pól lawy wszystko będzie dobrze. No i rzeczywiście, potem było już lepiej. Choć wcale nie łatwiej. Tego dnia nie jeden deszcz nas jeszcze złapał. Dookoła pustka, żywego ducha. W oddali geotermalne elektrownie buchały chmurami pary.
Na horyzoncie majaczyło pasmo gór. Było naszym celem i jeszcze dzisiaj zamierzaliśmy stanąć na szczycie. 8 km z podjazdami 15%. Czasami pchaliśmy. Czasami na pochyłości bagaże wypadały nam z przyczepki. Pierwszy dzień był prawdziwym dniem próby. Namiot rozbiliśmy niedaleko stada baranów, które "śpiewały" nam do snu. Ale nie trwało to długo, bo tej nocy zasnęliśmy w mgnieniu oka.
W kolejnych dniach mieliśmy więcej słońca. Były to dni wytchnienia. W słońcu Islandia wygląda cudownie. Mieni się niesamowitymi barwami, a jej przestrzeń wydaje się jeszcze rozleglejsza. Minęliśmy spokojną taflę jeziora Pingvallavatn, zwiedziliśmy Athing, wjechaliśmy do parku narodowego Pingvellir. Było księżycowo. Na horyzoncie widzieliśmy ośnieżone szczyty.
Drogi wybieraliśmy jak najmniejsze i jak najmniej uczęszczane. Wśród pasących się koni i baranów. Czasami monotonne, czasami zwalające z kół. Pedałowanie niesamowicie nas wciągnęło. Dzięki białym nocom mogliśmy jechać bardzo długo. Nie dlatego, że goniliśmy czas. Po prostu najlepiej czuliśmy się przejeżdżając kolejne kilometry. Marysia wygodnie urządziła się w swoim królestwie. Często podsypiała, zabawiała nas piosenkami i zgadywankami. Cieszyła ją każda przerwa, możliwość pobiegania, znajdywania nowych placów zabaw i zajadania się islandzkimi lodami lub Skyrami.
Kolejne dni to niesamowite gejzery i piękne wodospady. Dużo słońca i mroźne noce. Drogi były długimi prostymi liniami. Dookoła zazwyczaj pustka, pojedyncze domy, rozległe pastwiska, pola filetowych kwiatów i góry w oddali. Rozbijaliśmy namiot, przygotowywaliśmy jedzenie i czekaliśmy aż słońce zajdzie. Ale nigdy się nie doczekaliśmy, zmęczenie szybko tuliło nas do snu.
Od kilku dni jeździliśmy po szczytach wulkanów i mijaliśmy kratery uśpionych potworów. Zatrzymaliśmy przy Grimsnesie, by spojrzeć na jezioro Kerid, wypełniające jego krater. Wtedy pogoda zaczęła się psuć, deszcz i wiatr znowu stały się naszymi towarzyszami. Uciekliśmy szybko, by poszukać schronienia w przydrożnym barze.
Piknik zrobiliśmy sobie dopiero następnego dnia na polach lawy. Ten niesamowity krajobraz towarzyszył nam do samego Reykjaviku. Głazy lawy o dziwnych kształtach, pokryte niesamowicie grubym mchem, ciągnęły się aż po horyzont. Takiego placu zabaw jeszcze Marysia nie widziała i od razu się w nim zakochała. Niesamowicie działał na wyobraźnię malucha — tam zamek, tam jezioro, a za tamtym głazem zaginione królestwo.
W pewnym momencie na drodze zrobiło się jakoś tłoczniej. Znak, że nasz szlak zatoczył kółko i dojeżdżamy do Reykjaviku. Czekała nas jeszcze noc na stołecznym kempingu. Zrobiliśmy sobie wycieczkę, by zwiedzić miasto. Ale było nam smutno. Miasto jakoś nas nie kręciło. To już była zupełnie inne bajka…
Szczegółowa relacja i praktyczne porady na temat rowerowej wycieczki po Islandii znajdziecie na stronie www.marywplecaku.blogspot.com