W czerwcu tego roku ruszyliśmy na wyprawę 5 mórz. My czyli ja - Sylwia (l.30), Grzesiek (l. 32) i nasz spec od dinozaurów, przygód i adept Jedi Igor (5 lat). Nasza wyprawa to: 12 europejskich krajów, 11 tys. przejechanych kilometrów, prawie 4 miesiące w podróży, kąpiele w 5 morzach, nauka snorkelingu, odkrywanie kolejnych zachwycających miejsc, niezliczona ilość rodzinnych niezapomnianych chwil, trochę nauki i dwie firmy prowadzone zdalnie z samochodu, namiotu i wynajętych mieszkań.
3 miesiące to długo, a 5 mórz daleko, no może poza Bałtykiem. Na taki wyjazd nie wystarczyło już zabrać walizki pełnej ciuchów, gratów i sprzętów. Tak naprawdę w podróż musieliśmy zabrać cały dom: codzienne obowiązki, nasze firmy, naukę. Taka podróż to nie wakacje gdzie można się odciąć od zwykłych spraw i deadline'ów w pracy. To bardziej teleportacja codziennego życia w inne miejsce. A potem do jeszcze innego i następnego. Do Wiednia, Braszowa w Rumunii, Tulczy, która jest bramą do Delty Dunaju, Saloników w Grecji, kempingu pod greckimi Meteorami czy Szybenika w Chorwacji. Ale my to lubimy.
Jeszcze do niedawna byliśmy pracownikami wielkich korporacji i prowadziliśmy normalny tryb życia. Długie godziny spędzone w szklanych biurowcach, dojazdy, korki - tak jak podobno się powinno, tyle że to wszystko powoli nas wypalało. Brakowało nam czasu dla siebie i czasem sił. Wtedy trafiliśmy trochę z przypadku na kilka miesięcy do Arkansas w USA, z dala od domu, bez własnego latami dekorowanego mieszkania gdzie toczyły się wojny przy wyborze kafli do kuchni i zlewu do łazienki. Bez szuflad i szaf pełnych ‘niezbędnych do życia’ rzeczy, które gromadziliśmy latami. Mimo tego, że wszystko co mieliśmy mieściło się w 2 walizkach - niczego nam nie brakowało. Okazało się, że to nie przedmioty sprawiają, że czujemy się jak u siebie. Liczy się wspólny czas, to co robimy razem, a nowe przeżycia i doświadczenia tylko tą więź wzmacniają.
Porzuciliśmy nasze dotychczasowe prace, założyliśmy własne działalności, poszukiwaliśmy kontraktów, które umożliwią nam częstsze i dłuższe wyjazdy. Po prawie 3 latach ja zamiast prawniczych pism piszę artykuły, bloga i robię zdjęcia, Grzesiek zdalnie pracuję w branży IT, a Igor ma swój aparat i często robi wagary od przedszkola. Więc wygląda na to, że stopniowo staliśmy się rodziną cyfrowych nomadów.
No i tak w tej drodze ewolucji do cyfrowych nomadów powstał pomysł na wyprawę wybrzeżami 5 mórz: Bałtyckiego, Egejskiego, Jońskiego, Czarnego i Adriatyckiego. Każda wyprawa niesie ze sobą dreszczyk emocji, taką adrenalinę oczekiwania na przygodę i nieznane, ale i tak nie mogliśmy przypuszczać ile wspaniałych przygód nas w drodze spotka Na opowiedzenie wszystkiego potrzeba by więcej stron, internetu, czasu, dlatego opowiemy Wam o wyprawie trochę inaczej. Każde z nas wybrało swoje ulubione miejsce, najwspanialszą chwilę i to o nich Wam dziś opowiemy, a jeśli Was to zaciekawi to zaprosimy Was po więcej do nas na bloga tuiwszędzie.pl i po książkę, która powstanie z tej wyprawy. A teraz zaczynamy.
Sylwia: Gorące źródła w Bułgarii. To miejsce można by opisać na wiele sposobów: budżetowe SPA, najbardziej epickie miejsce na nocleg na dziko w jakim spaliśmy albo miejsce w którym wytaplasz się w błocie i odbijesz sobie za wszystkie razy kiedy mama zabraniała skakać po kałużach. Spędziliśmy tu jednej z fajniejszych weekendów na naszej wyprawie. Taplanie się w błocie było super, a do tego udzielił nam się swojski klimat tego miejsca. Źródła nie zostały zagarnięte przez żaden kurort, nie płaci się za wejście, bo to po prostu kilka sadzawek na polu gdzieś między wzgórzami, a zaraz obok można rozbić na dziko namiot. Najlepiej jest rano, kiedy powietrze jest chłodne, para unosi się wysoko, ty siedzisz w źródełku, a gdzieś daleko pasterz pędzi stadko owiec. A kilka kilometrów stąd są melnickie piramidy - góry o kształcie piaskowych piramid, których ostre, żółte rysy kontrastują z zielenią lasów i winnic.
Igor: nurkowanie z iglikami w morzu Jońskim. Snorkeling pozwolił Igorowi odkryć tajemniczy świat mórz i jego mieszkańców, który dotąd fascynował go z ekranu telewizora albo przez szyby akwariów w oceanariach. Teraz musiał tylko schować głowę pod wodę i sam stawał się mieszkańcem tej krainy. Trudno opisać uczucie takiej bezgranicznej bliskości z naturą, którego sama doświadczyłam pływając wśród ławic ryb. A on przeżywał to bardziej i za każdym razem tak samo intensywnie. A już zwłaszcza kiedy w wodzie zobaczył ławicę iglików, ryb które kiedyś widział w atlasie dla dzieci i które bardzo chciał zobaczyć. Trudno opisać szczęście, ale dla mnie szczęście to właśnie wyraz jego oczu w tamtych momentach.
Grzesiek: Błotne wulkany w Rumunii. Taka mieszanka kolorów, barw, kształtów i struktur to chyba tylko na innej planecie. Albo tu w Rumunii. Bulgoty masy szarego błota są wręcz hipnotyzujące i sprawiają że chce się tam włożyć rękę. Ale nie można, błoto jest toksyczne. Brzmi strasznie, ale to właśnie stworzyło ten krajobraz. Błoto rozlało się na setki metrów, wypaliło roślinność, wyschło i stworzyło całą sieć rozpadlin nad którymi przeskakiwanie jest świetną zabawą. A zaraz za tym widać piękne zielone wzgórza. Właśnie ten kontrast między bujną zielenią wzgórz i wypalonymi rozpadlinami tworzy unikatowy widok którego nie da się zapomnieć.
Ale taka wyprawa to nie tylko przygody i kolejne chwile zachwytu. To też wyzwania. Nie zawsze było lekko. Łączenie podróżowania z pracą i wychowaniem Igora wymagało sporo kreatywności i czasami było po prostu trudne. Czasem trzeba było zwolnić tempa, bo któreś z nas nie wyrabiało, czasem trzeba było odpuścić obowiązki i pracę i poświęcić więcej czasu Igorowi. Czasami karki bolały od ślęczenia nad komputerem gdzieś w hotelu czy na ławce na kempingu.
Ale czasem było też zadziwiająco łatwo. Igor cały dzień bawił się sam i nawet denerwował się jak mu przeszkadzaliśmy proponując wspólną zabawę, albo szliśmy na dwór gdzie pracowałam na ławce a on grał z dzieciakami w piłkę, bo język językiem, ale pewne zasady są uniwersalne w każdym języku.
No i to czy było łatwo czy trudno przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie kiedy w morzu Igor spotkał igliki, które bardzo chciał zobaczyć i wykrzykiwał w rurkę do oddychania “szczęściarze” albo kiedy wieczorem obserwowaliśmy zachód słońca i widziałam uśmiech na twarzy Grześka mimo ciężkiego dnia w pracy. Przysięgam, że w takich momentach ze szczęścia pęka Ci serce.
Mimo obowiązków, których było nawet więcej niż w domu mieliśmy naprawdę dużo czasu dla siebie. No i generalnie dlatego właśnie jeździmy, wymyślamy kolejne wyprawy i wyjazdy, bo uzależniliśmy się nie tylko od emocji i wrażeń związanych ze wspólnym poznawaniem świata, ale też od czasu spędzonego razem.