8 dni, 1280 km, 5 miast i 9miesięczny Maluch zapięty w pasach bezpieczeństwa samochodowego fotelika. Brzmi jak dramat? Na szczęście dla naszej córki i dla nas nasze pierwsze wakacje w trójkę będziemy wspominać miło. Decyzję o wyjeździe podjęliśmy dwa miesiące wcześniej od daty podróży: przemyśleliśmy każdy detal. No prawie każdy, bo kierunek jazdy wyszedł dość spontanicznie. Pozostałe jednak szczegóły dopracowane były z prawie chirurgiczną precyzją. Tym bardziej może wydawać się to dziwne, że przed ciążą byłam osobą, do której można było zadzwonić w środku nocy i zaproponować podróż na koniec Polski, a ja po 5 minutach byłam już spakowana. Ale do rzeczy….
PRZED PODRÓŻĄ
Obydwoje z mężem jesteśmy typem podróżników. Lubimy zwiedzać nowe miasta, kraje, poznawać lokalną kuchnię oraz zwyczaje. Kiedy urodziła się nasza córka, bardzo chcieliśmy mieć możliwość kontynuowania naszej pasji. Nie ukrywamy: nie oszczędzaliśmy jej, przynajmniej dwa razy w tygodniu zaliczała „większą” wycieczkę chociażby do oddalonego godzinę drogi od naszego domu Poznania. Nam jednak było mało, głód wyjazdów wzrastał z każdym dniem.
W kwietniu podjęliśmy decyzję: wyrabiamy córce paszport i wyjeżdżamy na południe Polski, mając nadzieję, że uda nam się odwiedzić Słowację. Zaczęły się przygotowania: ja odpowiedzialna byłam za noclegi, miejsca docelowe oraz przygotowanie córki do drogi, mąż natomiast wziął na swoje barki ciężar naszykowanie samochodu do tak dalekiej drogi. Kiedy ja obdzwaniałam gospodarstwa agroturystyczne, rezerwowałam pokoje i sprawdzałam atrakcje, on w tym czasie czyścił filtry, sprawdzał poduszki powietrzne, naciągnięcie pasów. W końców i jedno, i drugie w podróży z maleńkim dzieckiem jest niezmiernie ważne. Z każdej strony towarzyszyły nam opinie i rady ze strony dziadków („Gdzie będziecie takie małe dziecko po Polsce ciągnąć!?”) oraz bezdzietnych znajomych („a nie lepiej Helenkę zostawić w domu z dziadkami, a samemu ruszyć w romantyczną podróż?”). Nie daliśmy się jednak tej propagandzie. Twardo staliśmy przy swoim: jedziemy i to w trójkę!
W pełni jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to wyjazd zupełnie inny, pozbawiony odhaczania top10 w przewodnikach po miastach, czy nocnego pubcrowlingu. Nastawiliśmy się na atrakcje, które zainteresują naszego Niemowlaka, otworzą mu drzwi do przyszłej pasji, stwierdziliśmy, że będzie to czas tylko dla nas, bez biegania, pracy i hasła: „nie mam czasu”. Spakowani wyruszyliśmy w podróż życia Helenki.
W PODRÓŻY
Zmieszczenie się do samochodu typu hatchback z małym dzieckiem nie należało do najłatwiejszych. Całe wnętrze bagażnika zajął stelaż wózka wraz z budką od spacerówki. Gdzie tylko się dało poupychaliśmy plecaki, lub nawet ubrania luzem. W trasę ruszyliśmy po śniadaniu Helenki, na pół godziny przed jej planowaną drzemką. Z obserwacji wiedzieliśmy bowiem, że właśnie wtedy nasza córka jest spokojniejsza, wyluzowana, a tym samym łatwiej zniesie daleką podróż. Trasę podzieliliśmy na odcinki zależne od czasu potrzebnego na jej pokonanie. Średnio były to 3 godziny: optymalnie dla męża za kierownicą, ale przede wszystkim dla naszego Niemowlaka w nosidełku, no i oczywiście dla mnie jako czasoumilacza w momencie, gdy Helena jeszcze/już nie spała. Sprawdziliśmy jeszcze czy chrupki są (były), czy kubeczek z wodą jest (był) i ruszyliśmy do Wrocławia.
Stolica Dolnego Śląska zachwyciła nas wcześniej swoją architekturą, figurkami krasnoludków na Rynku, czy też odnogami Odry i mostami. Jednak tym razem nie była to wycieczka architektoniczna. Naszym celem było wrocławskie ZOO, a raczej jego najnowsza część, czyli Oceanarium. Nie ulega wątpliwościom, że obiekt zrobił na córce olbrzymie wrażenie (nie ukrywamy, na nas też), Hela machała przepływającym nad jej głową płaszczkom i uśmiechała się do ryb, które znajdowały się tuż przy jej twarzy.
Helena w oceanarium – „To jak te rybki znajdują się potem w moim obiadku?”
Piskom radości nie było końca. Spokojny spacer po pozostałej części ZOO pozwolił jej na konsumpcję słoiczków skrzętnie przygotowywanych z ogrodowych zapasów, rozmowę z rodzicami, o tym, że „da-da-da-da” jest „gu-gu-gu-gu”, kiedy robi „ko-ko-ko” oraz ostatecznie głęboki sen, abyśmy w spokoju mogli ruszyć w dalszą drogę, czyli w kierunku naszego noclegu pod Opolem.
Helena i szlafrok – „Dobrze, że tym razem pomyśleli i o mnie ze szlafroczkiem”
Następnego dnia ruszyliśmy do Krakowa. Zakwaterowani w 5* hotelu (uffff… opłacało się szukać ofert na serwisach promocyjnych) do centrum miasta mieliśmy dosłownie rzut beretem, lub, jak kto woli, kilka obrotów spacerowych kół. Już dwa miesiące temu ze swojej listy miejsc do odwiedzenia skreśliłam Wawel, Kościół Mariacki, Oświęcim, Kopalnie Soli w Wieliczce, Podziemia, pozostałe kościoły, które odwiedzać uwielbiam.
Pewnie pomyślicie, że nagle nic do odwiedzenia nie zostało. Nic bardziej mylnego: pospacerowaliśmy wąskimi (dla naszego wózka aż nadto) dróżkami Ogrodu Botanicznego, powałęsaliśmy się uliczkami Starego Miasta i Kazimierza, pochodziliśmy wzdłuż Wisły. Niemniej, z takim małym Bobasem i jego wózkiem, Krakowa niestety nie polecamy. Pomijam już kwestie atrakcji, które są dostępne dla młodych rodziców, bardziej chodzi mi o tłoczących się turystów, hałas im towarzyszący, ogólnie słabą infrastrukturę w restauracjach i urokliwych knajpkach (martw się matko z ojcem jak ustawić wielki wózek w wąskim przejściu między stolikami tak, aby nie był kłopotliwy ani dla pozostałych klientów, ani dla kelnerów). Nic więc zatem dziwnego, że z radością korzystaliśmy z hotelowego basenu, czy też swobodnym rozmową w ogródku hotelowym. Po trzech dniach krakowskiej beztroski ruszyliśmy jeszcze bardziej na południe, tym razem przekraczając już granicę Polski.
Naszym kolejnym punktem był Bardejów. To urokliwe małe miasteczko położone zaledwie 32 km od Krynicy Zdroju. Ta destynacja stanowiła już raczej ucztę dla wzroku mamy i taty, a nie dla dziecka. Spacerując leniwie po płycie Rynku, drepcąc przy murach miejskich, dotykając łapczywie starych cegieł z Kościoła św. Idziego i z ciekawością zaglądając do jego wnętrza, spędziliśmy tam całe popołudnie. Helena niestety nie podzielała naszego zachwytu, więc chcąc-nie chcąc wyruszyliśmy do Krynicy Zdroju.
Bardejów – „A niech się matka z ojcem nacieszą i też trochę pooglądają!”
Nasz hotel okazał się być atrakcją samą w sobie. Potok przepływający wzdłuż budynków, szklane łączniki, widok na szczyty górskie i hamaki w zaciszu drzew pod którymi radośnie raczkowało nasze dziecko. Tu moglibyśmy zostać już na stałe. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy zrezygnowali z Jaworzyny Krynickiej. Tym razem, z wiadomych względów, wybraliśmy gondolkę oraz znienawidzone przez córkę nosidełko. Widoki zapierające dech w piersiach, poczucie wolności, spokoju, powiew świeżego wiatru, który rozdmuchiwał troski i kłopoty powszedniego dnia. Jestem przekonana, że Helena też była pod dużym wrażeniem. W czasie całego pobytu nie obyło się bez częstych wizyt na hotelowym basenie, długiego wylegiwania się na wspomnianych hamakach, czy leżakach, czy też kilkugodzinnych wizyt w pokojach zabaw dla dzieci i popołudniowego wyjścia „na miasto”, aby choć trochę nacieszyć oko architekturą. Krynicy oddaliśmy sporą część naszego serca i jesteśmy przekonani, że jeszcze tam wrócimy (choć nie zauważyliśmy żadnej studni, do której można by było wrzucić monetę.
Naszym ostatnim punktem był Krasiejów. Dość przypadkowo, bo najpierw szukaliśmy noclegu w tej okolicy, a następnie atrakcji, których można doświadczyć. Tam udaliśmy się do Parku Nauki i Rozrywki.
Helena z dinozaurem – „To jakaś rodzina z tym z Krakowa?”
W dużej mierze za sprawą naszej córki, bo przy podróży w dwójkę na pewno nie bralibyśmy go pod uwagę (po prostu nie nasz typ), a przynajmniej tak nam się wydawało. Obiekt zrobił na nas dobre wrażenie, spokojnym krokiem podążaliśmy drogą ewolucji dinozaurów, kryjąc naszą niewiedzę milczeniem (nie mam zielonego pojęcia, czy ten pterozaur robił „ko-ko-ko”, czy „iyyyauuu”). Jednym minusem niestety okazał się Pawilon Paleontologiczny, do którego nie wpuszczono nas z wózkiem, a my okazaliśmy się zbyt nieufni, by pozostawić go przed drzwiami. Pod wrażeniem, głową trochę w czasach Jury, a niektórzy nawet śniący o dinozaurach spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną.
PO PODRÓŻY
W telegraficznym skrócie można podsumować: przeżyliśmy, było świetnie. Ja jednak mam skłonności do roztrząsania tego, co zrobiłam dobrze i źle, więc:
Na plus:
- atrakcje - cieszę się bardzo, że udało mi się zaplanować podróż w ten sposób, że była ona ciekawa zarówno dla 9miesięcznego dziecka, jak i dla nas – prawie 30latków. Jestem również zadowolona z różnorodności: zwiedziliśmy i ZOO, i miasta, i ujrzeliśmy niesamowite widoki ze szczytu gór,
- miejsca noclegowe – dla rodziny z małym dzieckiem i niewielkim samochodem możliwość dostawki łóżeczka w hotelach, czy gospodarstwach agroturystycznych staje się kluczowa. Sądząc po naszej podróży na szczęście staje się to już standardem nie tylko w większych, gwiazdowych obiektach, ale również i w mniejszych, wiejskich noclegowniach i gościńcach,
- dobre zaplanowanie drogi – moja samoocena jako GPS-a wyraźnie podskoczyła. Dodatkowo rozplanowane odcinki trasy, tak aby Helena spała w czasie jazdy, okazały się być hitem.
- czas dla siebie – w końcu mogliśmy poczuć się beztrosko, porozmawiać o błahych sprawach (kwestie związane z pieniędzmi poruszone zostały dwa razy – ale tylko w kontekście zmiany samochodu na ten z większym bagażnikiem).
Na minus:
- Kraków – niestety nie jest to miasto dla małych dzieci. Pomimo uroku, piękna i majestatu tego miejsca, planując podróż skreśliłabym go od razu. Niemniej pewnie wrócimy tam jeszcze, gdy nasza latorośl będzie już większa (będzie przynajmniej sięgać do połowy mojej klatki piersiowej).
- pogoda – wysokie temperatury są świetne, ale na plaży. Zdecydowanie gorzej jest wtedy w samochodzie, zwłaszcza będąc przypiętą pasami w foteliku. Niestety byliśmy zmuszeni albo włączać klimatyzację, która niestety odbiła się na naszym zdrowiu (katar i ból gardła) lub spacerować kilka(naście) minut po miejscach odpoczynku podróżnych przy autostradach, licząc na dużą chmurę, która przysłoni palące słońce.
- kiepska infrastruktura dla matek – o ile ja nie mam problemu, aby założyć chustę i nakarmić swoje dziecko piersią, o tyle sprawa robi się bardziej skomplikowana przy zmianie pieluchy. Niestety muszę mieć przewijak: te miękkie, dodawane do toreb pielęgnacyjnych dość słabo spełniają swoje funkcje. W każdym mieście, za wyjątkiem galerii handlowych, takiego miejsca brakowało.
Marzymy o tym, aby przed skończeniem roku, nasza córka odwiedziła trzy stolice. W Gnieźnie bywamy dość często, Kraków został odhaczony, tym samym, mądrzejsi o doświadczenia przymierzamy się do zdobycia Warszawy. Wniosek nasuwa się sam: podróż z małym dzieckiem nie jest taka straszna, jak ją malują.