Co jakiś czas płyniemy do portu. Rodzice mówią, że to rzadko, bo wychodzi raz na miesiąc, ale ja i tak nie lubię tych dni. Zdecydowanie wolę być na morzu.
W porcie rodzice w ogóle nie mają dla nas czasu. No może trochę przesadzam, ponieważ zawsze idziemy na basen – taki duży, otwarty, w samym centrum miasta i zaraz przy plaży. A także mama z nami idzie na wielki plac zabaw, gdzie jest dużo mniejszych placów zabaw oraz fontanny, w których można się bawić i które się włączają gdy się stanie na wylocie wody. Tam jest baaardzo fajnie. Tylko że poza tymi atrakcjami musimy robić dużo zakupów. Oraz szorować jacht i upychać wszystkie zakupy w zakamarkach Talavery. Zwykle rodzice wypożyczają samochód na jeden dzień i wówczas już w ogóle jest urwanie głowy. Jeździmy od sklepu do sklepu, potem wypakowujemy to na Talaverę i znów jedziemy do sklepu. Dobrze, że najczęściej w porcie nie stoimy dłużej niż 3 dni…
Port nazywa się po żeglarsku mariną. To takie miejsce z pomostami – kejami, przy których cumują jachty, motorówki, promy i różne inne jednostki pływające. Teraz, kiedy już jesteśmy starsi, rodzice pozwalają nam samym chodzić po pomostach. Nawet Tobuś chodzi z nami, tylko że on musi mieć założoną kamizelkę asekuracyjną, żeby nie utonął jak wpadnie do wody. Więc chodzimy we trójkę i oglądamy jachty. Na wielu z nich mieszkają zwierzęta, najczęściej koty i psy. Stasia bardzo boi się obcych psów, więc najczęściej ucieka. Pomosty są w ciągu dnia bardzo nagrzane, więc parzą nas stopy i staramy się chodzić po zacienionych miejscach. Te pomosty są na takich palach, ale nie zamocowane na stałe, a przesuwają się na rolkach, w górę i w dół. A to dlatego, że występują tu duże pływy wody. Oznacza to, że ciągle zmienia się poziom wody, dwa razy w trakcie doby jest woda wysoka i dwa razy niska. Jest to uzależnione od księżyca, a dokładniej od jego faz, czyli czy on rośnie i będzie pełnia, czy maleje i będzie nów. Te pływy są bardzo duże, bo różnica w ciągu kilku godzin może wynieść nawet 3 m! To oznacza, że gdybyśmy przywiązali motorówkę przy niskiej wodzie do takiego zwykłego pomostu, który nie podnosi się wraz z pływem, to po kilku godzinach ta motorówka byłaby głęboko pod wodą, utrzymywana na przywiązanej cumie. Gdy stoimy na kotwicy przy jakiejś wyspie, widać to bardzo dobrze, szczególnie przy takiej małej piaszczystej wysepce. Raz jest ona całkiem spora, jak boisko do piłki, a to oznacza że jest niski poziom wody. A za kilka godzin pozostaje sama piaskownica, czyli musiało dużo wody napłynąć i zrobił się wysoki poziom. Kiedy jesteśmy w marinie to różnice poziomów widać po takich schodkach – trapie, który prowadzi nas z kei na stały ląd. Raz musimy wspinać się wysoko do góry, a innym razem idziemy jak po płaskim.
Zwykle gdy jesteśmy w marinie wyszukujemy sobie jakieś zajęcia. W ubiegłym roku zbieraliśmy takie duże mrówki, ja je nawet zjadłem. Raz nawet dużo ich zjadłem, aż dostałem gorączki i rodzice mi zabronili. Ostatnio znalazłem sobie inne zajęcie. Zauważyłem, że pod pomostami pływają kraby. Nie jakieś wielkie, ale wielkości dłoni. Przyczepiają się do wodorostów zwisających z pomostu. Udało mi się złapać jednego, a potem następnego. Wzięliśmy więc z Tobusiem wiaderko i zacząłem je łapać, a Tobuś się nimi bawił w wiaderku. Jednego dnia złapałem ich 21 sztuk. I wszystkie ręką. Nawet rodzice nie mogli w to uwierzyć. To nie były wielkie kraby, co najwyżej wielkości mojej dłoni, ale i tak musiałem uważać, bo szczypały całkiem mocno. Żeby nie uszczypnęły, trzeba je od góry przycisnąć skorupą do ziemi, a potem chwycić po bokach, by nie mogły złapać szczypcami. Tutaj, w północnej Australii, żyją ogromne kraby błotne. One maja tak wielkie i mocne szczypce, że można stracić palca, a nawet dwa. Gdy się zacisną, trzymają jak imadło, coraz mocniej i mocniej. Nigdy nie puszczą zdobyczy, najwyżej odrzucą szczypce. Tak, kraby podobnie jak jaszczurki odrzucają ogon, pozbywają się szczypiec. To się odbywa w sytuacji zagrożenia, zwykle gdy przeciwnik przewyższa ich siłą. Potem taki szczypiec odrasta. Tak samo jest z rakami w naszym stawie, w Polsce. Ostatnio złapałem większego kraba na wyspie. To nie był krab błotny, a piaskowy i był wielkości taty dłoni. Uciekał szybko… bokiem! Bo kraby chodzą właśnie bokiem, tak mają ustawione nogi. Tamten krab na plaży był bardzo waleczny. Co jakiś czas zatrzymywał się, odwracał do mnie i straszył szczypcami. Nakryłem go połówką butelki plastikowej, która służy nam do wylewania wody z motorówki. Mama była bardzo zdziwiona, że udało mi się go dogonić i złapać. Powiedziała, że jestem mistrzem w łapaniu krabów. Teraz też nim byłem.
Ale kiedy nachylałem się, by złapać 22 kraba… przeważyła mnie głowa i wpadłem do wody. Woda w marinie jest brudna, a do tego zielona, więc z pewnością pływają w niej krokodyle. Jak tylko wpadłem, od razu o tym zacząłem myśleć. Błyskawicznie, mimo że tak świetnie wcale w pław nie pływam, dopłynąłem do pomostu i wdrapałem się na niego. Stasia ledwo zdążyła dobiec do Talavery krzycząc do rodziców:
- Jack wpadł do wody!
Kiedy przybiegli rodzice, ja już bezpieczny siedziałem na pomoście. Rodzice byli bardzo wystraszeni, ja też trochę. Pochwalili Stasię za dobrą reakcję – zaalarmowanie ich, a mnie za szybkie wyjście z wody. Ale pouczyli mnie, żebym tak mocno się nie wychylał i łapał te kraby bardziej ostrożnie. Ja już i tak miałem dość i skończyłem połowy tego dnia. A kraby oczywiście wypuściliśmy z powrotem do wody.