Na początku były marzenia. Później przeglądaliśmy setki przewodników i map, planowaliśmy drogę, pakowaliśmy się i w końcu przyszedł ten dzień, kiedy otwiera się drzwi i wychodzi. Na spotkanie z przygodą...
Tak...Przygoda. To jest to, co dzieci lubią najbardziej. Czy tylko dzieci? No, nie... My, czyli rodzice - też! Zaplanowaliśmy (i z premedytacją zrealizowaliśmy) dwutygodniową, wakacyjną włóczęgę po Włoszech. Wykupiliśmy pobyt w jednej z firm oferujących wakacje na campingu. Cały plan pomyślany był tak, by jak najwięcej zobaczyć, ale...z chwilą oddechu i relaksu. Naszym celem była Toskania. Jednak, aby przygoda stała się faktem – rozłożyliśmy podróż samochodem (ok. 1500 km w jedną stronę) na dwie części. Dzięki temu droga nie była tak męcząca oraz zobaczyliśmy i przeżyliśmy więcej. No to: w drogę! Słoneczna Toskania. Aby się tam dostać, najpierw podróż samochodem: Czechy, Austria, Słowenia i...STOP. Tu zabawiliśmy kilka dni.
Čatež: marzenie każdego dzieciaka. Zarówno tego małeego, jak i całkiem sporego. Na przykład rodzica, który w tym miejscu na powrót staje się dzieckiem. To, co tam przyciąga – to olbrzymi kompleks termalnych basenów z setką atrakcji: zjeżdżalnie, skocznie, wirówki, surfing, masaże, sztuczne fale... Istne szaleństwo.
Baseny zajmują olbrzymi teren. Posiadają część otwartą, jak i krytą – co ma znaczenie, gdy pogoda nie dopisuje...Tak więc trzy dni wodnych zabaw minęły szybko i...trochę z żalem – ruszamy dalej. Teraz Italia…Zachwycające krajobrazy, ocean zapachów i smaków ale i…kuriozalne dla Polaka zachowania i zwyczaje. Zapamiętajcie to słowo: SIESTA. Niech Wam się nie wydaje, że ma ono same pozytywne konotacje. Kojarzy się zazwyczaj z odpoczynkiem, nic nie robieniem, lenistwem – czyli co tu dużo pisać, kojarzy się DOBRZE. Ale… do czasu.
Chcecie załatwić pilną sprawę w banku? Może iść na pocztę, do pralni, zrobić zakupy w lokalnym sklepie czy może…zatankować paliwo? Jeśli trafiliście na godziny pomiędzy 13:00 a 16:00 – możecie zapomnieć. Tak naprawdę na prowincji siesta trwa zawsze wtedy, kiedy się tego chce – czyli może się zdarzyć, że zaczęła się wcześniej, bądź później się skończy… Można rwać włosy z głowy lub… zrewidować swe plany, przystosować się do miejscowego rytmu życia i spokojnie czekać. Rozumiem bank, urząd ale stacja benzynowa !? A co zrobić jeśli na dodatek zamykana jest o 20:00!? Oczywiście przy autostradach są stacje całodobowe, które rządzą się innymi prawami. Jeśli włóczysz się jednak po zabytkowych miasteczkach i mieścinach – komunikacyjny mainstream często jest Ci nie po drodze. Tak więc podążając nocą na południe – utknęliśmy gdzieś w górach Montefeltro z powodu wskazówki pokazującej zero w baku paliwa. Stanęliśmy na kolejnej zamkniętej stacji benzynowej, którą otwierano o godz. 7:00 rano. Była 3:00 – pozostało więc wyciągnąć z auta karimatę, śpiwór i rozejrzeć się za kawałkiem trawnika.
O godz. 7:00 nie było nikogo. 7:15 na stację przybyła pani, która głośno i soczyście dawała do zrozumienia, że musi się przebrać w urzędowy uniform, napić espresso i…można tankować do woli. Teraz czas na doznania. Toskania... Nie będę szczegółowo opisywać cudów tu zgromadzonych, znajdzie je każdy w przewodnikach - lepszych, gorszych. Bardziej precyzyjnych, mniej, wszystko jedno, gdziekolwiek się tu pojedzie, trafi, na cokolwiek zagapi, będzie miło. Byle się nie śpieszyć i nie oczekiwać w potocznym tego słowa znaczeniu „ atrakcji” bo ich nie znajdzie. Najlepiej się włóczyć, bez zobowiązań, cienia przymusu, bez planu, od niechcenia… Sami zwiedzaliśmy tu wszystko po raz pierwszy z przewodnikiem w ręce - tyle, że tu za każdym tu rogiem, jest dzieło sztuki, na każdym kroku jest coś wartego uwagi…Pyszne jedzenie, doskonałe wino – czy można chcieć więcej? Tak! Atrakcji dla dzieci! O Mamma Mia! A co, jeśli tu WSZYSTKO jest atrakcją? BINGO!!! Castglion Fiorentino. To nasze pierwsze spotkanie z miasteczkami Toskanii. Wychodząc z samochodu - uderza nas w nosy feeria zapachów kwitnących rododendronów. Zapach jest tak zniewalający, że wręcz otumania, nie pozwalając skupić się na niczym innym. Miasteczko jak setki innych – opasane murami, wąskie, brukowane i strome ulice, wysoka wieża starego miasta… Jednak, jako że pierwsze – na długo zapada w naszą pamięć. Naszpikowane zabytkami, zakonserwowane przez czas tkwi w swym miejscu niezmiennie przez stulecia i…żyje. Na ulicach między domami suszy się pranie, po wąskich uliczkach przetaczają się skutery i o dziwo - samochody. Z piekarni na rogu rozchodzi się zapach świeżego pieczywa, który wywołuje dziwne ssanie w naszych żołądkach. Zaraz...Czy dziewięciolatka może zainteresować piekarnia? Naszego - tak. Syn chce samodzielnie dokonać zakupów świeżych bułeczek na śniadanie. Pani za ladą widząc jego niezdecydowanie - bierze go na zaplecze i pokazuje tajniki swego sanktuarium. Oj, podobało się...
Wybieramy miejsce na śniadanie, gdzie rozciąga się, aż po horyzont - widok z falującymi wzgórzami i miastami na wierzchołkach najwyższych z nich. Turystów jakoś nie widać – sami miejscowi. Zjadamy posiłek przy charakterystycznym portyku i… czas w drogę. Montepulciano. To miasto zajmuje już miejsca niejednego przewodnika. Jest dużo większe, usytuowane na wąskiej grani stromego wzgórza, dookoła którego kilometrami ciągną się winnice. Jest tu też dużo turystów – słychać wiele języków świata. Montepulciano to miasto niemal w całości renesansowe. Co prawda powstało dużo wcześniej, jednak to w renesansie zostało przebudowane w obowiązującym stylu i w całości, w tym stanie tkwi do dziś. Jego jednolity zespół urbanistyczny sprawia wrażenie przeniesienia się w czasie. Oczywiście pomaga w tym przemysł turystyczny, który oferuje wiele, by właśnie tak było. Niezliczone ilości sklepików, lokali gastronomicznych czy warsztatów rzemieślniczych działa w swym miejscu od setek lat – nie zmieniając przy tym, o ile to oczywiście możliwe, swego wystroju. Zespół renesansowych pałaców i kościołów opasa labirynt wąskich uliczek, którymi - jeśli podąża się w górę - dochodzi się do Pizza Grande czyli rynku głównego, najwyżej położonego punktu miasta. Tu również toczy się normalne życie – jeżdżą legendarne fiaty 500 i skutery.
Syn zabiera nam aparat i postanawia, że będzie robił zdjęcia. Jakoś tak się złożyło,że zainteresowały go kołatki na drzwiach domów. Każdy dom ma własną, oryginalną i niepowtarzalną. Tak więc, większość naszych zdjęć z Montepulciano to... właśnie kołatki.
W tym mieście można się naprawdę zatracić i spędzić w nim kilka dni, odkrywając ciągle coś nowego. My niestety nie mamy tyle czasu – próbujemy miejscowych specjałów Lardo – chleba ze słoniną, pesto, ziołami i oliwą sporządzonych według oryginalnej XVI-wiecznej receptury i podążamy dalej… Montalcino. Kolejne klasyczne toskańskie miasto na wzgórzach. Tym razem prawie w całości zachowało średniowieczny zespół urbanistyczny. Wewnątrz pełnego pierścienia murów miejskich, urocza plątanina wąskich uliczek z równie wąskim rynkiem, gdzie stoi ratusz. Obok pizzeria, gdzie pierwszy raz kosztujemy prawdziwej, włoskiej magrherity ciętej w trójkąty za pomocą zwykłych nożyczek… Na wzgórzu znajduje się rocca - średniowieczna twierdza, pod murami której miejscowe chłopaki grają, nie zważając na nic, w swoją calcio…
Wewnątrz murów twierdzy ludzi jak na lekarstwo. Słychać za to donośne krakanie wron, które rozsiadły się na wieżach dookoła. Echo, potęgując ich krakanie powoduje ciarki na plecach… Średniowiecze nie chce puścić ze swych objęć. Zerkamy jeszcze na fascynujące panoramy winnic i gajów oliwnych i…wsiadając do naszego pojazdu z powrotem przenosimy się w XXI wiek. Talamone. To docelowe miejsce naszej eskapady, gdzie mieszkamy przez cały czas naszego pobytu w Toskanii. To małe, portowe miasteczko usytuowane na skalistym cyplu, na południowym krańcu gór Uccellina, ponad falującym Morzem Tyrreńskim. Czubek cypla wieńczy średniowieczna twierdza, jednak samo miasto jest dużo starsze – zostało założone przez Etrusków.
Na północ od miasta ciągną się urwiste, strome klify parku narodowego Maremaa. Na południe natomiast teren się wypłaszcza i około 4 km dalej rozpoczynają się długa, kilkukilometrowa, piaszczysta plaża. Mieszkamy na campingu Talamone Village, usytuowanego na wzgórzu ze wspaniałym widokiem na zatokę, stare miasto i wyłaniającą się z morza olbrzymią górę Monte Argentario.
Na campingu basen z ogromnymi palmami, sklep, restauracja, boiska, plac zabaw itd., czyli wszystko czego potrzebować może mały turysta na wakacjach. Zatokę Talamone upodobali sobie zwolennicy sportów wodnych, zwłaszcza tych gdzie chodzi również o wiatr. Wieje tutaj codziennie – stąd mrowie rozmaitych surferów, wind-surferów, kite-surferów… Ten wiatr podczas upałów nie jest taki zły. W bezpośrednim sąsiedztwie campingu znajduje się plaża. Jednak bez szaleństw. Za to w okolicy - do wyboru, do koloru: piasek, żwirek, kamienie, wielkie jak lodówka głazy... Co, jako swoje plażowe "the best" wybrał dziewięciolatek? Oczywiście skały i głazy wielkości ciężarówki przy Rocca w centrum miasteczka, gdzie miał bezwzględny zakaz kąpieli. Wiadomo - zakazany owoc kusi. Mały foch był... Na szczęście krótko, gdyż okolica oferuje naprawdę wiele. Z Talamone codziennie robiliśmy sobie małe wycieczki, najciekawsze miejsca poniżej. Parco Naturale Della Maremma. Jeden z nielicznych, niezagospodarowanych odcinków włoskiego wybrzeża. Zamieszkany przez mnóstwo ptaków, dzików, półdzikich koni i lisów. O istnieniu tych ostatnich przekonaliśmy się dobitnie, o czym później. Park zajmuje obszar gór Monti dell’Uccellina, ciągnących się na północ od Talamone oraz moczary obok nich. Strome, pionowe klify schodzą tu wprost do morza, na północy parku znajduje się jednak wspaniała, kilkukilometrowa piaszczysta plaża. Aby się do niej dostać - wyciągamy z samochodu rowery. Nie pisałam wcześniej, że podróżujemy z rowerami? Otóż: robimy to zawsze. Ciągle nam mało przygód...
Przejeżdżamy na rowerach około 12 km od miasteczka Albarese, dokąd dojeżdżamy samochodem. Trasa rowerowa prowadzi północnymi krawędziami gór, jest płaska i doskonale oznaczona. Plaża – marzenie.
Żadnych szpecących bud, knajp i całego tego turystyczno-komercyjnego folkloru. Tylko morze, góry i dzika przyroda. Gdy leżymy, aby schronić się przed słońcem, pod zaimprowizowanym z płachty biwakowej zadaszeniem – zakrada się do nas lis i porywa papierową torebkę z prowiantem. Na szczęście głośno reaguję i lis uciekając, zahacza o gałązkę, gubiąc większą część łupu. Dzięki temu nie umieramy tego dnia z głodu… Saturnia. Kolejny toskański cud natury. To siarczane źródła z gorącą wodą, która spływając wodospadami w dół – utworzyła kaskady naturalnych basenów skalnych.
Ulgą dla duszy i ciała jest zanurzyć się w ciepłej wodzie cascate (jak brzmi ich włoska nazwa) i moczyć godzinami, przybierając różne pozy i pozwalając spadającej wodzie na masowanie wszystkich części ciała. Rozpłynąć się w błogostanie, czekając aż pomarszczą się opuszki palców a skóra stanie się aksamitna w dotyku. To nic, że zapach siarki jest trudny do zmycia przez kilka następnych dni, a ubrania w których tam przybyliśmy, nadają się już tylko do prania… Pitigliano. Czytałam gdzieś, że zakręt, na którym po raz pierwszy staje się oko w oko z Pitigliano jest strasznie niebezpieczny dla kierowców. Jest w tym mnóstwo prawdy – to co z niego widać – jest tak niesamowite, że może nierozważnych doprowadzić do tragedii. Zatrzymując samochód na zakręcie ma się ochotę krzyczeć ze zdumienia i zachwytu. To, co ukazuje się naszym oczom jest czymś niewyobrażalnym, magicznym, niemożliwym wręcz, by istniało naprawdę. Widok miasta wznoszącego się strzeliście na pionowym, tufowym zboczu, wielkiego akweduktu i przyklejonych wręcz do pionowych skał domów – sprawia wrażenie olbrzymiej dekoracji filmowej z wielkim budżetem Hollywood. A jednak to rzeczywistość. To miasto istnieje naprawdę i żyją w nim ludzie. Jest wąskie – jak grań na której wisi i ciasne – uliczki zdają się jeszcze węższe. Jego wnętrze robi wrażenie, jednak widok z zewnątrz wręcz rzuca na kolana. Dziewięciolatek? Miał swoje odkrycia. Znów liczył: ile jest tutaj rodzajów kołatek? Monte Argentario. To duża, stroma i wysoka (631 npm) góra wynurzająca się wprost z morza naprzeciwko zatoki Talamone. Była by wyspą, gdyby nie trzy groble, które łączą ją ze stałym lądem – tworząc półwysep. Środkowa grobla z miastem Orbotello – łączy się z górą mostem, pozostałe dwie oferują fantastyczne, piaszczyste i są porośnięte lasem piniowym, który daje tak pożądany cień. Na plaży północnej grobli spędzaliśmy najwięcej czasu - była najbliżej campingu. Co robić na plaży? Nuda. Jednak dawaliśmy radę:
Cosa. Monte Argentario połączone jest ze stałym lądem trzema groblami. Przy początku południowego półwyspu znajduje się cypel z miasteczkiem Ansedonia. Tam, na wierzchołku cypla odkryciem jest dla nas zespół ruin antycznego miasta Cosa, założonego w roku 273 p.n.e. Sam kompleks ruin daje wyobrażenie o wielkości dawnego miasta - trzeba przyznać, że było dość spore. U wejścia znajdują się mury zbudowane z olbrzymich, wyciosanych chyba przez cyklopy kamieni.
Miejscami pozostały mury budowli, które jeszcze dziś mają ok. 8-miu metrów wysokości! Widać pozostałości forum, term i doskonale zachowane brukowane miejskie drogi. Brukowane, tylko że jeden kamień ma często około 0,5 – 1 metra wielkości. Wrażenie sprawia też strategiczne umiejscowienie miasta – z wierzchołka cypla widać morze na dziesiątki kilometrów…Do ruin również podjeżdżamy rowerami. Później - jedziemy południową groblą łączącą Monte Argentario ze stałym lądem i zanim docieramy na plażę, spotykamy stado dziko żyjących saren:
San Galgano. Cysterskie opactwo Abbazzia di San Galgano jest jedną z największych we Włoszech budowli gotyckich. Właściwie nie budowlą, lecz ruiną – bez dachu, z nawami porośniętymi trawą, niebem i chmurami widocznymi przez rozetę. Budowla jest przez to bardzo romantyczna – zanurzona wśród pól i lasów jawi się z daleka niczym samotny statek na morzu. Odkąd w XV wieku popadła w ruinę, trwa w tym stanie do dziś. W jej wnętrzu znajduje się teraz scena teatralna, a główną nawę wypełniają niebieskie jak niebo zamiast dachu – krzesełka. Sceneria to nietypowa, ale zarazem niezwykle klimatyczna do wystawiania sztuk teatralnych, które od czasu do czasu mają tu miejsce. Stare mury i dekoracje pamiętają jeszcze wiek XII, zachwyca doskonale zachowany stan budowli i liczne detale architektoniczne. Można wręcz rzec, że kościół jest cały – brakuje mu tylko dachu nad głową. Łatwo tu wpaść w zadumę nad przemijaniem. Jakością budownictwa też.
San Gimignano. Czyli ujmując temat jak najkrócej – średniowieczny Manhattan.
Strzelające pod niebo wieże nasuwają jednoznaczne skojarzenia z budowlami Nowego Jorku. Miasto pochodzi z VIII-go wieku, jest niesamowicie monumentalne, usytuowane na prowincji i doskonale zachowane. Co prawda z 72 wież, które kiedyś się w nim mieściły do dzisiejszych czasów przetrwało zaledwie 15 – i tak robi piorunujące wrażenie. Wieże stanowiły w przeszłości ostatni punkt obrony. Każda rodzina miała swoją. Gdy mury miejskie zostały sforsowane przez nacierającą armię – ostatnią deską ratunku było dla mieszkańców wejście do wysokiej, doskonale zaopatrzonej wieży, skąd mogli bronić się jeszcze przez długi czas. Wejście do wieży znajdowało się wysoko nad ziemią. Prowadziły do niego drewniane schody, które palono za sobą – uniemożliwiając jej zdobycie przez oblegające wojska. San Gimignano jest niewątpliwie perłą wśród toskańskich miast. Poprzez swoją niepowtarzalność ściąga rzesze turystów z całego świata. Mocna rzecz. Naprawdę warta uwagi i pobłądzenia wśród wąskich, zacienionych uliczek, gdzie na każdym kroku odkryć można jakąś perełkę. Zdumiewa jednolity, średniowieczny charakter miasta jak i jego stan, który można określić jako bardzo dobry. Wąskie uliczki zapewniają cień:
Tymczasem trzeba wracać do domu, ale...po drodze kolejna przerwa na campingu Ca'Savio w okolicy Wenecji. Oczywiście jest plaża i nurkowanie…
Jednak główny cel naszego zatrzymania się tutaj jest tylko jeden. Wiadomo: Wenecja. Naszą pierwszą wizytę w mieście na wodzie planujemy rozpocząć tak, jak dawni żeglarze - drogą morską. Dlatego "dzień przed" wybieramy się rowerami do Punta Sabbioni, skąd kursują tramwaje wodne, by sprawdzić ceny.
Rada: nie kupujcie biletów operatora miejskiego na głównej przystani. Wystarczy przejść się kawałek wzdłuż nabrzeża, by spotkać o wiele ciekawszą ofertę. My wybraliśmy firmę MARCO POLO, co kosztowało nas 50% tego, co na głównej przystani.
Przeczytaj również: Toskania z dziećmi - kemping z aquaparkiem
Wenecja. Cóż tu pisać... Na temat miasta na wodzie napisano już wszystko. Jedni kochają, inni nienawidzą. Dla naszego syna: niesamowita przygodą był przede wszystkim rejs statkiem w dwie strony. Miasto pełne turystów z całego świata - męczy. Zwłaszcza te najpopularniejsze miejsca. Jeśli jednak oddalić się od głównego szlaku.... pustka. Tylko lokalsi. Myśleliśmy, że jest to niemożliwe. A jednak...Magiczne miejsce. Na pewno warte odwiedzenia.
Czy wakacje z dziewięciolatkiem, polegające na aktywnym spędzaniu czasu, ciągłym przemieszczaniu się oraz zwiedzaniu i odkrywaniu nowych miejsc - mogą być dla niego atrakcyjne? Zdecydowanie tak. Nowe miejsca, kultura, zwyczaje, język - same w sobie są ciekawostką. Nie należy jednak przesadzać. Codzienna porcja luzu - jak najbardziej jest wskazana. Jeśli jednak dodamy do tego wodę i codzienną w niej zabawę - wtedy możemy być pewni, że po powrocie do domu powie: O Mamma Mia! To były fantastyczne wakacje! Za rok: chcę znowu!
Czytaj również: Garda i Wenecja z dzieckiem