Tydzień All Inclusive w Gambii za 4000 zł
I właśnie wtedy wpadła nam w oczy oferta last minute – tydzień All Inclusive w Gambii za 4000 zł za całą naszą trójkę. Sporo jak na tydzień, ale z drugiej strony tyle kosztowałyby same bilety na samolot do Afryki. Oczywiście od razu pojawiły się pytania i wątpliwości – jaka tam jest pogoda, czy jest bezpiecznie, co z wizami, szczepieniami, malarią, jak Liwka przetrwa tak długi lot, co będzie jadła, itp., itd. Gorączkowe poszukiwania informacji, przemyślenia, rozmowy, które ostatecznie dążą do jednego: „Tak, to się może udać, lecimy!”. Bilety kupiliśmy wieczorem, później szybkie nocne pakowanie i rano meldujemy się na lotnisku. Oczywiście większość naszych bagaży wypełniły ubranka, pieluchy, kosmetyki, zabawki, jedzenie i nosidełko dla naszego maleństwa. Przed nami najtrudniejszy etap wyjazdu – 9 godzin w samolocie. Co prawda nie jest to pierwszy lot Liwii (gdy miała 4 miesiące, podróż na Lesbos zniosła bardzo dobrze), ale nie wiemy, jak będzie tym razem. Nasze obawy okazały się zupełnie bezpodstawne — w samolocie jest tyle ciekawych miejsc i mnóstwo interesujących osób, że dziecko, które umie już samo dotrzeć tam, gdzie chce, na pewno nie będzie się nudzić. Kiedy lądujemy w Bandżulu (stolica Gambii), Liwia zna już większość pasażerów samolotu, a my odbieramy pochwały dla super malucha, który tak dobrze zniósł podróż i ani razu nie zapłakał. Jeszcze tylko odprawa, oczekiwanie na wszystkich pasażerów autobusu i jedziemy do hotelu. Upał i zmęczenie daje się we znaki wszystkim, ale nasze dziecko z nosem przyklejonym do szyby podziwia ten nieco inny świat, w którym się nagle znalazło. Gdy w końcu docieramy do hotelu w Kololi, okazuje się, że nie ma nas na liście gości, a kiedy pokazujemy swoją rezerwację, dowiadujemy się, że hotel jest pełny i zostaniemy przeniesieni do sąsiedniego, tylko musimy poczekać na taksówkę. Nasze zmęczenie sięga już w tym momencie zenitu, ale skoro Liwka nie narzeka to i nam nie wypada. Jakieś pół godziny później mamy już swój nowy dom, gotową butelkę z mlekiem i zasiadamy do kolacji przy hotelowym basenie. Ferie czas zacząć... Rano wyruszamy na rozpoznanie terenu, poszukiwanie najbliższego sklepu, wymienić pieniądze. Po drodze zaczepia nas kilka osób, dopytując o nasze imiona, skąd jesteśmy, w jakim hotelu mieszkamy, itp. Wszyscy z uśmiechem życzą miłego pobytu, oczywiście w razie czego chętnie zorganizują nam taksówkę albo całodzienną wycieczkę. Po kilku tego typu spotkaniach zna nas już cała okolica i z daleka słyszymy: ”Hello nice family, how is the baby?”. Tylu sympatycznych i uśmiechniętych ludzi dawno już nigdzie nie spotkaliśmy. Po południu idziemy na plażę. Po drodze poznajemy Kevina, którego biało-czerwona podkoszulka już z daleka przyciąga naszą uwagę. Niekończąca się piaskownica i płytka, ciepła woda oceanu to wszystko, czego naszemu dziecku do szczęścia potrzeba. Liwia przegrzebuje tony piachu w poszukiwaniu skarbów albo wyrusza na samodzielne wycieczki w kierunku wody, co jakiś czas sprawdza, czy rodzice są gdzieś w zasięgu wzroku, z uśmiechem macha rączką i pędzi dalej. Odbywamy też wspólne spacery brzegiem oceanu, mocząc stopy w wodzie i uciekając przed falami. Widząc, ile radości Liwka czerpie z pobytu na plaży wiemy, że będzie to obowiązkowy punkt programu każdego dnia naszego pobytu w Gambii. Przy okazji maleństwo doskonali sztukę chodzenia, ponieważ przed wyjazdem z domu zaczęło stawiać pierwsze samodzielne kroki. Na plaży można skorzystać z usług fryzjerskich, masażu, zrobić sobie pedicure, pojeździć konno, a także kupić owoce od fruit lady lub świeży sok od juice mana. Żeby nie było, że tylko plażujemy, organizujemy sobie wycieczki do okolicznych miejscowości i parków przyrody. Korzystamy z lokalnych busików (bush taxi), co zwykle oznacza, że musimy się co najmniej raz przesiąść, żeby dotrzeć w miejsce odległe od naszej bazy o jakieś 10 km i taka podróż trwa zwykle ponad godzinę. Za to, zamiast zapłacić 200 czy 500 dalasi (1$ = 50 dalasi (GMD)) za taksówkę w jedną stronę na całą podróż tam i z powrotem naszej trójki wydajemy niecałą stówkę, czyli ok. 8 zł. Jednego dnia jedziemy do Bandżulu, gdzie przejeżdżamy pod Łukiem Triumfalnym, trochę krążymy po mieście i targu ulicznym Albert Market, na którym szczególnie podobają nam się rzeźby w drewnie, ale szybko zmęczeni upałem odpuszczamy i wracamy. Innym razem idąc wzdłuż plaży docieramy do Bijilo Forest Park (wstęp 150 GMD)– parku leśnego, w którym idąc jedną z wytyczonych ścieżek pośród palm, akacji, baobabów i innych tropikalnych drzew można zobaczyć kopce termitów oraz spotkać dwa gatunki małpek – koczkodany zielone i gerezy rude. Myśleliśmy, że będą one atrakcją dla Liwki, której podobają się hotelowe koty, konie i psy na plaży, ale okazało się, że bardziej niż małpki przypadły jej do gustu małe kózki. Kolejna nasza wycieczka to wioska Tanji. Na początek podjeżdżamy do Tanji Bird Reserve, obejmującego rzekę Tanji wraz z jej estuarium, którym towarzyszy zróżnicowana roślinność — namorzyny, suche lasy, nadmorskie wydmy oraz sawanna, stanowiące miejsce bytowania wielu gatunków ptaków. Przecinamy obszar rezerwatu, w kierunku plaży po drodze podziwiając imponujące baobaby. Później wędrujemy brzegiem oceanu do wioski rybackiej. Po drodze spotykamy tylko trzy osoby, w tym mamę z dzieckiem, więc plażę mamy całą dla siebie. Wkrótce zapach ryb i stada ptaków informują nas, że jesteśmy na targu rybnym. Szybko przebiegamy między straganami i ciężarówkami pełnymi ryb i wychodzimy na główną drogę, którą wyruszamy w kierunku Tanje Village Museum – prywatnego muzeum obejmującego zbiory etnograficzne (stroje, tkactwo, instrumenty muzyczne) i eksponaty przyrodnicze (wstęp 200 GMD). Zwiedzamy tradycyjny obóz Mandinka (złożony z okrągłych chat z wyposażeniem, warsztatów rzemieślników oraz piekarni, która dostarcza pieczywo do okolicznych sklepów), wchodzimy do domku na drzewie, słuchamy opowieści o wierzeniach i zwyczajach tubylców. Liwce bardzo się tu spodobało, zaglądała do chatek, próbowała dotknąć wszystkich eksponatów. Ostatnim celem naszej popołudniowej wycieczki jest najstarszy obszar chroniony w Gambii — utworzony w 1916 r. Abuko Nature Reserve, oficjalnie od 1968 r. posiadający status rezerwatu przyrody. Jak zwykle wyruszamy po lunchu, jakoś ok. 15, licząc na to, że kiedy dojedziemy na miejsce będzie się już robiło chłodniej. Najpierw jedziemy do Serekunda Market (największy bazar jaki widziałam w życiu, zdaje się wypełniać wszystkie ulice miasta), stamtąd musimy dostać się do Westfield Junction, czyli skrzyżowania z drogą Serekunda-Brikama. Ze względu na olbrzymie korki decydujemy się pokonać ten odcinek pieszo. Niestety na miejscu okazuje się, że trudno jest złapać jakieś bush taxi, ponieważ o tej porze wszystkie dzieci wracają ze szkoły. W końcu zaczepia nas kierowca samochodu, który szuka chętnych pasażerów. Oczywiście po drodze zbieramy jeszcze kilka osób, które podróżują z nami na krótszych odcinkach. Jeszcze jakieś pół godziny w korku i wysiadamy przy bramie parku, szkoda tylko, że to brama wyjściowa, więc musimy przejść kolejne 500 metrów, zanim ostatecznie kupimy bilety (35 GMD) i zaczniemy spacer po parku. Mimo, iż Abuko jest najchętniej odwiedzanym przez turystów obiektem w Gambii oprócz nas (i zwierząt — w tym ponad 290 gatunków ptaków) nie ma tu nikogo. Wąską ścieżką prowadzącą pośród drzew wiecznie zielonego tropikalnego lasu galeriowego docieramy do niewielkiego jeziorka, przy którym wybudowano platformę obserwacyjną. Kiedy wchodzimy na górę, pojawia się przewodnik, który pokazuje nam krokodyla wylegującego się w zaroślach. Niestety, kiedy podchodzimy bliżej, słyszymy tylko głośny plusk i gad znika. Zdaje się, że jedyny krokodyl, którego obejrzymy z bliska to ten na naszym basenie. Kontynuujemy wędrówkę do centrum parku, w którym znajduje się sierociniec dla zwierząt. Niestety nie wygląda to jakoś szczególnie imponująco – kilka małpek w klatce, sępy i hieny to wszystko, co możemy obejrzeć. Za to sam las tropikalny jest piękny. Ze względu na późną porę decydujemy się na powrót, choć jesteśmy dopiero w połowie rezerwatu. Kiedy złapaliśmy bush taxi i dojechaliśmy do Serekunda Market, zaczęło się już robić ciemno. Tłumy ludzi, muzyka, pokrzykiwania sprzedawców oferujących swoje towary towarzyszą nam w drodze na postój busów, skąd ostatecznie docieramy do Kololi. To już ostatni wieczór, jutro jeszcze tylko wizyta na lokalnym bazarku, ostatnia kąpiel w oceanie i wyjeżdżamy. Ze smutkiem opuszczamy Gambię, ale mamy nadzieję, że jeszcze tu wrócimy na dłużej.Informacje ogólne i podsumowanie
- Wiza: Nie jest wymagana
- Język: Angielski (urzędowy), znają go praktycznie wszyscy, więc nie ma problemów z komunikacją.
- Szczepienia: Nie są wymagane, natomiast zalecane są szczepienia przeciw żółtej febrze (niezbędne w przypadku, gdyby ktoś chciał wybrać się na safari do sąsiedniego Senegalu oferowane przez lokalne biura podróży).
- Zagrożenie malarią: Istnieje, choć w porze suchej ze względu na niewielką ilość komarów jest znacznie mniejsze (pojedyncze komary pojawiały się wieczorami).
- Koszt wyjazdu: 4000 zł (All Inclusive zapewniło nam lot, noclegi, wyżywienie i napoje ) +130$ wydane na miejscu na wycieczki, bilety wstępu i inne drobne zakupy (woda, napoje w barach nad morzem, pamiątki).
Gambia - czy i dlaczego warto tu przyjechać:
- Dla nas Gambia to przede wszystkim ludzie – serdeczni, uśmiechnięci, bezinteresowni. Dzięki nim czuliśmy się na naszym urlopie bezpiecznie i nas również uśmiech nie opuszczał. Te ferie to przede wszystkim ogromny zastrzyk pozytywnej energii i mnóstwo radości płynącej ze spotkań i rozmów z osobami, które stanęły na naszej drodze w ciągu tego tygodnia.
Autorką tego zgłoszenia jest pani Katarzyna - serdecznie dziękujemy za podzielenie się swoimi przygodami z Gambii!