Mam takie wrażenie, że Beskid Niski, pod względem dzikości i pewnego klimatu, przejmuje powoli rolę Bieszczad. Odkąd te ostatnie zrobiły się bardziej popularne, to właśnie Niski staje się ostoją spokoju i słuchania własnych kroków w leśnej ciszy.
Na naszą majówkę wybraliśmy właśnie to pasmo, nie tylko ze względu na wspomnianą "odludność" - to miał być pierwszy trekking z prawdziwego zdarzenia dla naszych dzieciaków, pięciolatka i trzylatki. Nie bez znaczenia był też mój szósty miesiąc ciąży. A Beskid Niski, jak sama nazwa wskazuje, nie należy do wysokich, a więc forsownych gór, była więc szansa na to, ze nasze maluchy podołają samodzielnej wędrówce.
Na miejsce dotarliśmy rano, tradycyjnie na podróż wybierając godziny wczesnego świtu - by uniknąć ruchu, nudy i nudności (córka ma chorobę lokomocyjną). Zjedliśmy śniadanie w naszej bazie, jednej z Sokolskich Chat (które serdecznie polecamy, przepiękne, nieduże połemkowskie chatki, bardzo wygodne i przystępne cenowo), na skraju Gorlic. Generalnie pierwszy dzień, zwłaszcza po podróży nie jest czasem najlepszej formy górskiej zarówno u dorosłych jak i dzieci, dlatego pierwsza górska trasa to raczej "spacer oswajający". Pozwolił nam on rozruszać się, pokazać dzieciom z czym będą miały do czynienia i ustalić pewne zasady w naszym wspólnym wędrowaniu.
Po górach chodziliśmy przez trzy dni. Nie piszę o konkretnych szlakach, bo nie one tu były najważniejsze, nie zależało nam też jakoś szczególnie na ambitne góry. Nasze trasy wybieraliśmy codziennie z mapą, zwracając uwagę na szacunkowy czas trwania takiej wyprawy, obecność punktów widokowych, raczej łatwe podejście i to, żeby jednak jakaś góra została "zaliczona". To wszystko z myślą o naszych małych piechurach - nie chcieliśmy ich przeforsować, chcieliśmy za to zachwycić i dać satysfakcję ze zdobywania szczytów.
Nasze dzieci są do gór przyzwyczajone od zawsze - chodziliśmy z nimi w chuście, potem w nosidłach turystycznych, dlatego górski klimat, widoki i generalnie taki rodzaj spędzania czasu nie jest im obcy, w ubiegłym roku mieli tez możliwość podjęcia pierwszych prób samodzielnej wędrówki. W tym roku nosidło było jedno (ze względu na mój osobisty ciężar z przodu) - "na wszelki wypadek", oczywiście siłą rzeczy bardziej nastawione na naszą dzielną trzyletnią córę.
Generalnie byli pełni zapału do wspólnego chodzenia. A my staraliśmy się, by ten zapał nie znikał z każdym krokiem. Tak jak wspomniałam, starannie pod tym względem dobieraliśmy trasy, by dać im zachwyt i satysfakcję. Poza tym wiemy dobrze, że przy chodzeniu znudzone dziecko to zmęczone dziecko. O ile dla dorosłego monotonna droga może mieć nawet pewien trochę medytacyjny urok, maluch monotonnością będzie się po prostu męczył. Dlatego zwracaliśmy uwagę na ślady dzikich zwierząt na błocie i próbowaliśmy odgadnąć do kogo one należą, graliśmy w swoista grę terenową, z przyznawaniem punktów za każdą pokonaną przeszkodę (wielkie błoto, pokonanie powalonego konaru drzewa, zobaczenie szlaku itd. ). Przyglądaliśmy się drzewom - jaką mają korę, a jakie liście, a trzeba zaznaczyć, że beskidzkie lasy są przepiękne i różnorodne. To wszystko sprawiało, że "daleko jeszcze?" miało drugorzędne znaczenie.
Pozwoliliśmy też (choć wydaje się to nielogiczne), na mało "ekonomiczne" chodzenie. Dorośli oszczędzają siły, chodząc równym krokiem, u maluchów ten system się nie sprawdza - oni wybierają zrywy, podbiegi i liczne przystanki - tak jest i chyba nie ma co przekonywać do zmian. I nie skupialiśmy się na trudnościach, nie podkreślaliśmy wysiłku, jaki trzeba włożyć w chodzenie po górach, nie motywowaliśmy nadmiernie w stylu "jeszcze trochę, dasz radę" - w końcu zależy nam na utrwaleniu tego, że trekking jest fajny sam w sobie.
Na najpiękniejszą chyba trasę trafiliśmy w zasadzie dość przypadkowo. Poranek tego dnia nie należał do najcieplejszych i najpiękniejszych, więc postanowiliśmy, że podjedziemy sobie do przyjemnego parku zdrojowego w Wysowej (górskie sprzęty pakując do bagażnika na wszelki wypadek). Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się że szczelna szarość dotychczas pokrywająca niebo, zaczyna się delikatnie rozchodzić, dlatego postanowiliśmy wybrać się na nieduży spacer w góry, do cudownego źródełka. Przy źródełku okazało się, że niebo całkiem się rozpogodziło, dlatego po sprawdzeniu ile
mamy sił, picia i jedzenia, ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do szlaku granicznego, a tam trafiliśmy na przepiękne łąki i fantastyczny widok na Lackową.
Zeszliśmy wszyscy przepełnieni dobrymi wrażeniami i słowami piosenki Wolnej Grupy Bukowiny :
"I schodziłem na ziemię za kwestą
Przez skrzydlącą się bramę Lackowej.
I był Beskid i były słowa
Zanurzone po pępki w cerkwi baniach
Rozłożyście złotych"
W ostatni dzień, dzień powrotu do domu, odbyliśmy jeszcze jedną wycieczkę, do Skamieniałego Miasta w Ciężkowicach. To miejsce z tajemniczą legendą i przepiękną przyrodą. Długi spacer przez las, wśród wielkich skał o fantastycznych kształtach (można się na nie wspinać, co nasz synek czynił z ogromną radością) z efektownym piknikiem przy wodospadzie, było przepięknym zakończeniem naszych małych wakacji.