Babia Góra, Sierpień 2015
To miało być nasze pierwsze spotkanie z najbardziej osławionym beskidzkim szczytem, przygotowywaliśmy się więc do niego nieco dłużej i staranniej, niż do każdej wcześniejszej wyprawy. Najważniejszy był wybór trasy i przygotowanie na wszystkie te okoliczności, które z Babiej Góry uczyniły miejsce dość trafnie zwane „kapryśną królową niepogody”. Jak się okazało, tygodniowa obserwacja warunków atmosferycznych, dostępna na stronie Babiogórskiego Parku Narodowego, nie ustrzegła nas przed przygodami na szlaku (wpływając znacząco na końcowy przebieg trasy), ale z pewnością uczyniła z naszej wycieczki spotkanie niezapomniane.
Przed wyjazdem
Fazę pierwszą stanowiło „rozpoznanie terenu”, czyli szybki wywiad wśród znajomych internautów, dotyczący wyboru trasy. Zgodnym chórem niemal, po przedstawieniu składu ekipy (dzieci na etapie szkolno-przedszkolnym, w tym najmłodszy uczestnik w wieku niecałe 4 lata), zebraliśmy informację, że na ten pierwszy raz najlepiej będzie wybrać szlak czerwony z Przełęczy Krowiarki (1012 m, zwanej także Przełęczą Lipnicką). Tak zaczęliśmy planować i śledzić przebieg trasy na mapie: wyszło na to, że zrobimy interesujące przejście grzbietem masywu wprost na Diablak (najwyższy szczyt masywu Babiej Góry, 1725 m), potem zejdziemy na obiad do schroniska, a całość zamkniemy spokojnym przejściem tzw. Górnym Płajem (poprowadzony lasem szlak niebieski na odcinku Przełęcz Krowiarki – schronisko PTTK na Markowych Szczawinach – Przełęcz Krowiarki). Kolejnym etapem przygotowań była więc regularna obserwacja pogody, znacznie odbiegająca od „zwyczajnych” wycieczek w Beskidy. Dla jasności: zawsze sprawdzamy prognozy, ale pchana listą uwag, że z Babią to nie przelewki (a przecież idziemy z dzieciakami!) chciałam czuć się faktycznie świetnie przygotowana (z bólem serca dopuszczając myśl o zmianie planów, gdyby w wybranym terminie pogoda się znacząco popsuła). Śledziłam więc stronę Babiogórskiego Parku Narodowego, na której znajduje się komunikat o aktualnych warunkach na szlaku, stronę GOPRu (jak wyżej) oraz stronę schroniska. Było kilka takich momentów, kiedy w głowie słyszałam śmiech z samej siebie (że przecież to nie wyprawa w Himalaje), ale zależało mi na tej wycieczce bardzo, a kto był na Babiej ten wie – ta góra urzeka pod każdym względem, ale potrafi też ukazać iście złowrogie oblicze, kiedy pogoda stawia turystów niemal w obliczu śmierci. A ja zamierzałam tam dzieci wprowadzić i przywieźć z powrotem do domu .
Dzień wycieczki
Gdzieś w połowie sierpnia, w sobotni pogodny poranek wpakowaliśmy plecaki do auta i w towarzystwie zaprzyjaźnionej koleżanki udaliśmy się w drogę do Zawoi. Ambitny plan zakładał przyjazd na Przełęcz Krowiarki w okolicach godziny siódmej rano: wiedzieliśmy, że przejście w górę opisane jest na prawie trzy godziny drogi, a do optymalnego czasu przejścia z przewodników dodajemy przeważnie do godziny marszu więcej ze względu na obecność dzieci w grupie. Z planem jednak rozstaliśmy się jeszcze w Czechowicach i mimo pewnego opóźnienia, pełni oczekiwania wyruszyliśmy na spotkanie z „Królową”.
Cała przygoda zaczęła nabierać tempa po przyjeździe na parking na Krowiarkach, opłaceniu postoju oraz wykupieniu biletów wstępu do Babiogórskiego Parku Narodowego, sprawdzeniu stoiska z pamiątkami i wstępnym przegrupowaniu się do pierwszego pamiątkowego zdjęcia. To wtedy właśnie okazało się, że jeden z chłopców zapomniał zabrać koszulkę i ma niekompletny zestaw ubrania na drogę… nie bardzo mieliśmy możliwość zawracać (czas… czas…), a na stoisku pamiątkowym były tylko duże męskie rozmiary ubrań. Pokrzepieni wiedzą, że w schronisku pewnie dostaniemy jakąś dziecięcą koszulkę (bo „na pewno coś tam mają w sprzedaży”) i z nadzieją, że Babia nie pokaże groźnego oblicza (jakkolwiek by na to spojrzeć z wysokości kilkuset metrów poniżej nieznanego szczytu), weszliśmy w końcu na szlak. Dochodziła dziewiąta rano, było słonecznie i bezwietrznie.
Pierwszy z punktów masywu, Sokolicę (1367 m), osiągnęliśmy w całkiem dobrym czasie jednej godziny, chociaż obecność krzaczków jagodowych wzdłuż szlaku znacznie utrudniała regularne posuwanie się naprzód. Znacznie gorsze okazały się jednak schody, które prowadziły w zasadzie aż pod samą Sokolicę: schody, to znaczy uregulowany przebieg trasy z szerokimi stopniami narzucający sposób poruszania się po szlaku. Jak dla mnie rozwiązanie bardzo niewygodne i utrudniające wypracowanie własnego tempa podczas podejścia. Ostatecznie, przechodząc tę trasę, spotkamy je tylko na tym odcinku, ale trudno to rozwiązanie nazwać czymś szczególnie pomocnym. Wejście na punkt widokowy na Sokolicy wynagradza nam jednak trudy pierwszego odcinka: robimy dłuższy postój na drugie śniadanie, nacieszenie się widokami i… jagodami, oczywiście! Z tej perspektywy Kępa (1521 m), którą osiągniemy w następnej kolejności, wyłania się nam jako obiecujący zbliżanie się do celu kolejny taras widokowy, i w rzeczywistości tak właśnie jest: widoki na sąsiadujące z masywem Babiej Góry szczyty robią coraz większe wrażenie (choć to radość czysto estetyczna dla oka laika), a narastający w sile wiatr przypomina nam, że czas najwyższy ruszać dalej. Uzupełniamy zatem płyny, sprawdzamy mapę i ruszamy do góry.
Dość długie (w porównaniu do wcześniejszych punktów) podejście do Gówniaka (1617 m) staje się urozmaicone dzięki pięknie zmieniającej się partii górskiej roślinności. Nie umyka to uwadze naszego najstarszego syna (świeżo upieczonego szóstoklasisty), który ze znacznym zaangażowaniem zaczął opowiadać mi o układzie roślinności regla dolnego i górnego z dużą dbałością, podając nawet wysokości, na których dane gatunki występują (jeden z ciekawszych etapów nauki przyrody w klasie piątej). Tutaj prym wiedzie akurat kosodrzewina, ponieważ poza Babią Górą możemy ją spotkać tylko na Pilsku (drugim co do wysokości szczycie Beskidu Żywieckiego, i drugim po Babiej Górze najwyższym szczycie Beskidów). Tutaj też zaczynają się pojawiać pierwsze zwiastuny zmieniającej się pogody (chociaż bardzo liczymy na szczęśliwe dotarcie na szczyt): na Gówniaku wiatr wieje na tyle mocno, że chłopcy proszą o kurtki przeciwwiatrowe, a pozując do zdjęcia pod tabliczką z nazwą szczytu, mrużą oczy. Sam wiatr byłby zjawiskiem zupełnie normalnym w tym miejscu, ale widoczne nad Słowacją szaro-stalowe chmury w połączeniu z tym wiatrem nie zapowiadają niestety nic dobrego… Przyspieszamy zatem kroku i poruszając się teraz już tylko po rumowiskach skalnych (charakterystycznych dla partii grzbietowych), wypatrujemy ostatniego punktu na trasie, Diablaka (1725 m). Godne uwagi jest to, że najmłodszy w grupie Joachim (3 lata 10 miesięcy) niemal do samego końca szedł o własnych nóżkach, i dopiero powyżej Gówniaka poprosił o wzięcie na barana (tutaj niezawodne okazały się ramiona taty).
Kulminację Babiej Góry, czyli tak wyczekiwany od chwili startu Diablak, osiągnęliśmy około południa. Niestety, dosłownie po kilku minutach Babią owiały chmury i lunął deszcz. W pierwszym odruchu schowaliśmy się za murkiem, ale wiało tak mocno, że w połączeniu z silnym deszczem nie mieliśmy większych szans na przeczekanie nawałnicy, chcieliśmy więc zejść szybko do schroniska (co zresztą należało do planu wycieczki) i tam przeczekać, a przy okazji zjeść ciepły posiłek (nie wspominając już o kupieniu brakującej koszulki). I tutaj wielkie zaskoczenie: prowadzący nas syn dosłownie w kilka sekund znika mi z pola widzenia, bo mgła jest tak gęsta, że widoczność spada do kilkudziesięciu centymetrów. Zważywszy na to, że jesteśmy tu pierwszy raz, a najgroźniejsza góra w okolicy właśnie pokazała nam swoje „atuty”, wracamy pod murek i po kolejnej naradzie decydujemy się na powrót tym samym szlakiem: całe to pogodowe zamieszanie skupiło się na odcinku w kierunku Małej Babiej, dzięki czemu czerwony szlak na Krowiarki wydawał się najbardziej przejrzysty i bezpieczny. Z dużym poczuciem straty, po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć zawieruchy, zaczęliśmy zejście.
Droga powrotna
Nie było zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie co się udało, a co nie, i czego najbardziej nam żal. Zejście z Diablaka było ogromnym wyzwaniem nie tyle ze względu na fatalne warunki (bardzo śliskie kamienie), ale ze względu na dzieci, które godzinę drogi w ulewnym deszczu przypłaciły jednak swego rodzaju kryzysem. Zupełnie spontanicznie podzieliliśmy się na trzy kilkuosobowe zespoły i każdy w swoim tempie sprowadzał chłopców na dół. Moim druhem był sześcioletni wtedy Nikodem, z którym prowadziłam wcale niełatwy dialog o powrocie do domu (nie było tak dramatycznie, żeby nie móc wrócić, ale syn twierdził, że nie ma siły iść, więc trzeba było podejść raczej psychikę, niż jego faktyczną kondycję – o zniesieniu na rękach nie było mowy ze względu na nasze bezpieczeństwo). Dzisiaj obietnice ciepłej kąpieli, przygotowania szklanki kakao do ulubionego filmu „Jak wytresować smoka” i odpoczynku pod kocykiem są ciepłym wspomnieniem tego, z czym Nikodemowi kojarzył się wtedy dom rodzinny, ale faktycznie była to godzina walki z jego zmęczeniem i raczej naturalnymi obawami, zważywszy na siłę wiatru i deszczu, w jakich przyszło nam dotrzeć z powrotem do Kępy. Tutaj jakby wszystko się uspokoiło i poza kałużami i pytającym wzrokiem turystów wchodzących nadal do góry, nie było śladu po burzy. Oczywiście, nasze ubrania były totalnie przemoczone, co więcej znaleźliśmy się w dość trudnym położeniu, kiedy okazało się, że Joachim jest tak przemoczony, że zaczyna zdradzać oznaki wyziębienia… Na nic zdały się moje świetne zapasy odzieżowe, skoro plecak nie miał pokrowca przeciwdeszczowego i wszystko, co w nim miałam, też było mokre… Wtedy mąż przypomniał sobie, że ma folię NRC, a ja po przeszukaniu plecaka znalazłam komin i jakieś „zagubione”, całkiem przyzwoicie suche skarpety: wycięliśmy więc dla synka koszulkę z folii, robiąc z niej niemal kombinezon, na główkę założyliśmy komin, i oczywiście na stópki skarpety. Tak owiniętego Himka tata wpakował pod kaptur swojej pałatki i ruszyli w kierunku Sokolicy. Jak się dowiedziałam już na parkingu (na wysokości Kępy znowu się rozdzieliliśmy) Joachim przespał drogę prawie do końca, gdzieś poniżej Sokolicy budząc się zregenerowany i świeży jak skowronek, i chętnie dokończył zejście samodzielnie. Żyję więc w przekonaniu, że chociaż zachowaliśmy się zupełnie spontanicznie, a wiele do wyboru nie mieliśmy, udało nam się dobrze rozwiązać tę krytyczną sytuację (żadne z dzieci po wycieczce się nie rozchorowało). Jako ostatni z grupy na Sokolicy zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, żeby po raz ostatni rzucić okiem na imponujący masyw oraz parujące po deszczu zbocza Babiej Góry (widok zaiste romantyczny). Ponieważ koszulki jednak nie udało nam się kupić, a towarzyszący mi Samuel trochę skarżył się na zimno, oddałam mu swoją kurtkę, ze skarpet zrobiliśmy rękawiczki, i już bez większych przygód zeszliśmy do parkingu. Tutaj wzmocnieni herbatą z termosu i oscypkiem kupionym na straganie pewnej gospodyni zakończyliśmy nasze pierwsze (i nieostatnie) spotkanie z Królową Beskidów.
Informacje praktyczne
Dojazd – z Czechowic udaliśmy się w kierunku Żywca, a dalej na Suchą Beskidzką i Zawoję. W Zawoi obraliśmy kierunek na Zubrzycę, parking na Przełęczy Krowiarki znajduje się przy szosie.
Koszty – przed rokiem jednorazowa opłata za parking wynosiła 10 złotych, wstęp do Babiogórskiego Parku Narodowego 5 zł dla osoby dorosłej i 2,50 zł dla dziecka (dziecko do lat czterech bez opłat).
Ekwipunek – do podstawowego wyposażenia, jakim przy wyjściu na szlak jest mapa, odpowiednie obuwie, prowiant i termos z ciepłym napojem, zapas wody mineralnej, przekąski (ciasto, batony, czekolada, orzechy, migdały, żurawina, owoce, inne wg smaków), dodałabym konieczność przygotowania się na niespodziewane scenariusze pogodowe, czyli zabranie odzieży chroniącej przed wiatrem (także zimnem potęgowanym przez mocno wiejący wiatr) oraz zabezpieczenie się przed deszczem (bądź zapas odzieży na zmianę). Koniecznie trzeba posiadać pokrowiec ochronny na plecak. Równie ważne jest wpisanie w telefon numerów alarmowych GOPR – 985 lub 601 100 300.
Warto też przygotować dla dziecka własny podręczny plecaczek i pomóc mu w spakowaniu kilku niezbędnych drobiazgów (to działa bardzo motywująco, a do plecaka można później wkręcić pamiątkową odznakę turystyczną ze schroniska).