Każdy z nas zna kogoś, kto wyjechał na obczyznę za chlebem, po lepsze pieniądze, za lepszym życiem. Takie czasy. Nic w tym dziwnego. A to kuzyn, a to przyjaciel ze szkolnych lat albo daleka krewna mamy od strony jej ciotecznej babki ;)… Przy odrobinie szczęścia okaże się, że ta osoba mieszka i pracuje w miejscu, które z turystycznego punktu widzenia jest również i dla nas atrakcyjne jako cel podróży;). I na dodatek ta osoba zaprasza nas do siebie, spragniona gości i odwiedzin, gwarantując dach nad głową, pełną michę i oprowadzanie po mieście. Czego więcej trzeba do szczęścia? Sytuacja idealnie sprzyjająca podróżom budżetowym;). Pozostaje tylko jedno – bookujemy bilet w tanich liniach i lecimy w odwiedziny do cioci Goni, do Edynburga - stolicy Szkocji;)!
A w podróży towarzyszy mi tym razem jedynie mój 11-miesięczny brzdąc Wiktor. Pytanie: co można robić z 11-miesięcznym brzdącem w Edynburgu? Odpowiedź: prawie wszystko. Okazuje się, że to miasto nieskończonych turystycznych możliwości. Może lepiej byłoby zapytać, czego robić nie można?... Jedynie ze względu na nikczemny wzrost i wiek bobasa niektóre atrakcje odwlekamy w czasie na późniejsze lata, np.: Camera Obscura – świat iluzji i The Real Mary King’s Close – podziemne miasto, odpowiednie dla kilkulatków, The Scotch Whisky Experience – coś dla dorosłych amatorów whisky, chociaż do nabycia jest również bilet dla dzieci;)…
Jest koniec maja, pogoda zapowiada się obiecująco (jak na szkocką aurę:), a my mamy do dyspozycji tylko 4 dni. Plan zwiedzania nakreślamy w domu, chociaż wiemy, że i tak wszystkiego nie uda nam się zobaczyć (doświadczenie podróży z niemowlakiem, to on rządzi czasem, a nie czas nim;). Pytanie tylko czego? Jak to w podróżach bywa, musi być jakiś element zaskoczenia;)…
Pierwszego dnia pogoda nam bardzo dopisuje. Prawie bezchmurne niebo, lekki wiaterek (a nie szkockie wiatrzysko), ciepło. Warunki idealne, żeby dostać się na Cramond Island, czyli wysepkę, na którą można przejść pieszo w porze odpływu. Prawie nam się udaje… ale niestety docieramy tam zbyt późno, bo w porze przypływu. Na miejscu jest tablica z rozpiską godzin przypływów i odpływów, żeby nikt niezorganizowany nie musiał utknąć na wyspie, na której de facto specjalnie nic nie ma:). Bardziej ogarnięci, zanim ruszą na Cramond Island, pewnie wygooglują pory pływów w internecie.
Na horyzoncie widać wyspę Cramond. Dla spóźnialskich pozostaje spacer po deptaku i plaży:)
Zadawalamy się fantastyczną pogodą i leniwym spacerem wzdłuż plaży. Dobry moment, żeby pogapić się jak lokalsi zażywają relaksu. Spacerują, piknikują na trawnikach, jeżdżą na rolkach, rowerach, kąpią się lub taplają w wodach zatoki Firth of Forth. Poza tym wszędzie są psy, psy, psy i jeszcze raz psy:)! Psi raj. Psy spacerują luzem lub na smyczy, ale zawsze w asyście pancia lub panci, tudzież profesjonalnego wyprowadzacza. Edynburczycy kochają psy, to widać, ale kochają je odpowiedzialnie.
Każdy pies jest rejestrowany, zaczipowany, opłacane są za niego składki ubezpieczeniowe, są specjalne restauracje/puby gdzie wejście ze zwierzęciem nie stanowi żadnego problemu. Można nawet otrzymać jakiś psi benefit od państwa:)! Wszyscy też sprzątają po swoich pupilach, przecież to takie oczywiste:)…
Popołudniem ruszamy zdobyć siedzonko Artura:), czyli Arthur’s Seat. To niewielkie wzniesienie (251 m n.p.m.) znajduje się w centrum Edynburga, nieopodal szkockiego parlamentu i szkockiej rezydencji królowej brytyjskiej (Pałac Holyrood). Spacerówkę zamieniam na wypożyczone nosidło Baby Bjorn. Bobas „przyklejony” plecami do mojego brzucha może spokojnie podziwiać otoczenie, nie wkładając najmniejszego trudu we wspinaczkę. Arthur’s Seat jest łagodne i przystępne do wspinaczki, nawet dla tych okazjonalnych wspinaczy-spacerowiczów. Jest kilka tras, więc każdy może sobie wybrać swój stopień trudności. Docieramy mniej więcej do połowy wzniesienia, po czym bobas stwierdza, że właśnie nadszedł czas na bunt i nosić się dłużej nie będzie:)… Rozkładamy nasz mały majdan z dala od głównej ścieżki, jemy kanapki, rozmawiamy, podziwiamy widoki i okolicę (widać stąd inne wzniesienie Calton Hill), robimy zdjęcia, odpoczywamy. Nie musimy gonić od jednej atrakcji do drugiej, nie musimy nic udowadniać… wystarczy nam, gdy zaliczymy atrakcję „w połowie”. Tak też jest dobrze. Przecież i tak nie wetkniemy polskiej flagi na samym szczycie oszołamiająco wysokiego pagórka;)… Końcem maja wzgórze jest „żółte” od jakiegoś krzaku, który akurat kwitnie o tej porze roku. Wrażenia zapachowe powalają! To mniej więcej tak, jakby wlać kilka butelek ulubionego płynu do płukania tkanin na jedno pranie…
Nieopodal wzgórza znajdują się też liczne atrakcje turystyczne: szkocki zamek królowej brytyjskiej (Pałac Holyrood), galeria sztuki królowej (Queen’s Gallery), muzeum nauki (Dynamic Earth), gmach parlamentu szkockiego.
Pałac Holyrood. Szkocka miejscówka królowej brytyjskiej.
Drugiego dnia wycieczki doświadczamy z bobasem szkockiej pogody... Na szczęście przelotnie, ale i tak kurtka przeciwdeszczowa i pokrowiec na spacerówkę się przydają. Ruszamy do królewskich ogrodów (The Royal Botanic Garden). Miłośnicy parków, ogrodów, palmiarni będą zachwyceni. Fajna miejscówka, żeby pospacerować, odpocząć od zgiełku miasta, poprzyglądać się ciekawym okazom flory.
Po południu ruszamy na podbój starego miasta. Z nadmiaru wrażeń zapominam kocyka dla małego, a wieje niemiłosiernie. Na Princes Street, głównej ulicy zakupowej miasta, jest na szczęście wystarczająco dużo sklepów, żebym mogła coś zaimprowizować (zakupoholicy wypchajcie grubo swoje portfele i rozgrzejcie karty kredytowe:). W sklepie outdoorowym udaje mi się upolować całkiem sensowny męski polar o rozmiarze namiotu, który skutecznie udaje kocyk (okazja! Jedyne 9.99 £:). Z Princes Street tylko rzut beretem do parku Princes Street Gardens. Tutaj przyjemny polski akcent. Pomnik niedźwiedzia-żołnierza Wojtka, który przewędrował z armią generała Andersa od Bliskiego Wschodu po Europę.
Wierny kompan - kapral niedźwiedź Wojtek:)
Po demobilizacji jego jednostki wojskowej zamieszkał w edynburskim ogrodzie zoologicznym, w którym dokonał żywota w 1963 r. Chyba jeden z sympatyczniejszych pomników jaki widziałam:). A widok stąd przepiękny na wzgórze zamkowe i Edinburgh Castle.
Z parku wyganiają nas po godzinie 18-stej, bo jest zamykany na noc… Zatapiamy się coraz głębiej w stare miasto, mijamy ulicznych grajków (obowiązkowo dudziarz w składzie zespołu:), mijamy kolejne atrakcje: Scottish National Gallery, National Museum of Scotland, mijamy niezliczone ilości pubów, restauracji, czerwonych budek telefonicznych (które służą już chyba tylko za tło do zdjęć;). Mijamy nieskończoną ilość bardziej lub mniej pijanych ludzi - jest sobotni wieczór, miasto tętni życiem, wszyscy się bawią :). Przechodzą obok nas jakieś „kolorowe ptaki”, pijane divy, zniewieścieli mężczyźni i Szkoci w kiltach. Lokalny koloryt:). Przechodzimy przez kolejne węższe i szersze uliczki, raz pod górę, raz w dół. Tam, gdzie są schody, spacerówkę ze śpiącym bobasem niesiemy niczym niewolnicy lektykę;).
Mijamy to wszystko po to, aby dotrzeć finalnie pod pomnik psa Bobby’ego, który przez niemal 14 lat czuwał niestrudzenie przy grobie swego zmarłego pana. Polacy mają pomnik psa Dżoka w Krakowie, Japończycy mają Hachiko w Tokio, a edynburczycy Bobby’ego. Pomnikowy Bobby ma bardzo wyświechtany nosek… podobno dotknięcie noska przynosi szczęście;).
Trzeci dzień poświęcamy w części na wypad za miasto. Wybieramy się do Pentland Hills Regional Park, czyli do pentlandów :). Świetna miejscówka na piesze wędrówki, spacer z psem, wędkowanie w stawie albo rodzinnego grilla. Obrazy jak ze szkockiej pocztówki: zielone wzgórza, pastwiska, owce, pola uprawne odgradzane kamiennymi murkami… po prostu pięknie:).
Po południu wybieramy się jeszcze na plażę Portobello. Spacerujemy wzdłuż promenady. Wieje od zatoki, woda też pewnie bardzo zimna. Nie przeszkadza to lokalnym dzieciakom w kąpieli… i to w pełnym ubraniu! Znowu zapomniałam kocyka. Tym razem udaje go ocieplacz-śpiworek od nosidła, który cały czas wozimy w bagażniku. Mijamy jakąś dziecięcą jaskinię hazardu, a w niej gry, automaty i inne wyciągacze pieniędzy. Nie moja bajka, ale wchodzimy z Gonią do środka, żeby rzucić okiem. Sala pęka w szwach. Towarzystwo mieszane, pół na pół dorośli i dzieci:). Na finał spaceru łapiemy się na odrobinę lokalnego folkloru. Na plaży namalował się, nie wiadomo skąd, dudziarz ze swoją piszczałkową muzyką:).
Czwartego dnia, przed powrotem, udaje nam się jeszcze odwiedzić z Gonią i bobasem parlament szkocki. Tym razem zapomniałam pokrowca przeciwdeszczowego na wózek… Improwizacja level master – zakładamy na niego pokrowiec samochodowy dla psa:). Daje radę! Gmach parlamentu robi wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Architekci i projektanci musieli chyba stanąć na rzęsach, obmyślając go. Budynek jest bardzo nowoczesny, prezentuje się wyśmienicie, przyciąga wzrok. Chyba o to chodziło:). Taka wizytówka. Żeby zwiedzić wnętrza, przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa jak na lotnisku, no i nie możemy robić zdjęć… jedyny minus. Wewnątrz znajduje się też całkiem przyzwoity sklepik z pamiątkami. Nie wieje w nim tandetą i tanią chińszczyzną, a ceny są dość rozsądne. W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze w pośpiechu o parę innych sklepików z pamiątkami na The Royal Mile. Sklep z bożonarodzeniowymi ozdobami również cieszy się wzięciem o tej porze roku. A myślałam, że to interes sezonowy;)… Warto wspomnieć, że Edynburg jest też miastem wielu festiwali. Większość z nich odbywa się latem. Dla każdego coś miłego, począwszy od festiwalu filmowego, jazzu i bluesa, poprzez festiwal sztuki, teatrów ulicznych (The Fringe), książki oraz The Military Fest Tattoo.
Tutaj kończy się nasza wycieczka po Edynburgu, pora wracać. W głowie szybko kalkuluję, czego nie udało nam się zobaczyć, gdzie nie dotarliśmy, bo już nie było czasu… i wychodzi mi, że trzeba tu będzie pewnie jeszcze kiedyś wrócić po więcej, bo to miasto niewyczerpanych turystycznych możliwości :).
***
A na koniec słowo o żywieniu w podróży, logistyce wyprawy, transporcie, cenach…
Edynburska dieta bobasa bazowała głównie na fish’n’chips, haggisie (szkocki delikates na bazie owczych podrobów;) i kurczaku tikka masala. Żart:)… Brzdąc żywił się mniej więcej tak samo jak w domu, czyli trochę słoiczkowego fast foodu, a reszta z talerza od mamy:). Bez problemu nabyć można w każdym spożywczaku/drogerii jedzenie dla niemowląt, a w polskich sklepach czeka na nas szeroki wybór smaków importowanych prosto z Polski.
Po Edynburgu podróżowaliśmy z Wiktorem bardzo wygodnie, bo samochodem. Ciocia Gonia była zazwyczaj naszym szoferem i oprowadzaczem w jednym:). Mieliśmy szczęście. Oczywiście można wynająć samochód z wypożyczalni, jest ich sporo. Trzeba tylko pamiętać, że jeździmy tutaj „pod prąd”, kilometry zastępują nam mile (zazwyczaj ograniczenie do 20 mp/h w Edynburgu), za paliwo płacimy w funtach, a styl jazdy miejscowych pozostawia wiele do życzenia (określenie „łajza” na drodze jest bardzo delikatne). Do tego ciągłe korki i czerwone światła. W celu zaoszczędzenia sobie nerwów (i pieniędzy!) możemy bardzo wygodnie przemieszczać się komunikacją miejską, która w Edynburgu jest naprawdę świetnie rozwinięta (autobusy, tramwaj) i również przystępna cenowo. A jeśli nie chce się taszczyć do samolotu fotelików samochodowych, dmuchanych wanienek, łóżeczek turystycznych, wózków etc., wypożyczalnie takiego sprzętu służą odpłatnie pomocą:). Bobas nie miał łóżeczka. Spał ze mną na podłodze, na materacu, ale za to king size;)!
Szkocja ogólnie tania do zwiedzania nie jest. Ale mimo wszystko, jeśli chodzi o ceny, to mam mieszane uczucia. Bo albo można nie wydać absolutnie nic, albo bardzo się spłukać. W Edynburgu większość atrakcji turystycznych jest bezpłatna, ale są oczywiście miejsca, gdzie za bilet wstępu przyjdzie nam zapłacić dość sporo (ach, to ciągłe przeliczanie w głowie:). Kwestia tego, co chcemy zwiedzać i co nas interesuje jest już bardzo indywidualna. Do tego trzeba też gdzieś spać no i coś zjeść. Dlatego idealne rozwiązanie niskobudżetowe to wizyta u kogoś bliskiego połączona ze zwiedzaniem ogólnodostępnych, bezpłatnych atrakcji:). Polecam;)…
Tym razem podróżowałam sama z bobasem. Mąż został w domu z powodów zawodowych. To oznaczało, że całe dźwiganie ciężarów i stosowanie rozwiązań siłowo-technicznych spada na mnie… Jak najlepiej spakować się na samotną podróż z 11-miesięcznym brzdącem (jeśli nie wykupujemy bagażu rejestrowanego)? Lekko i kompaktowo (nie oznacza to, że na lotnisku nie będzie się wyglądać jak zagubiony członek wędrownej karawany…). Biorę ze sobą ultra lekką spacerówkę-parasolkę (tani wyrób prosto z Chin:), którą jestem w stanie sama rozłożyć i złożyć jednym palcem. Bardzo przydał się też „pojemnik” na bobasa w postaci wypożyczonego nosidła ergonomicznego Baby Bjorn, również lekki jak piórko, do tego poręczny, bo można zwinąć i włożyć do plecaka. Na małego przypada 5-kilogramowa torba na ramię (a w niej zapas jedzenia, pampersów, ubranek, pokrowiec przeciwdeszczowy i śpiworek do nosidła). Mi pozostaje zapakować swoje rzeczy w stary plecak ze szkolnych lat… ważne, że nie jest ciężki i że ręce pozostają wolne:). Wydaje się to wszystko sensowne i przemyślane. Ale i tak trzeba będzie kogoś prosić o pomoc… A to, żeby potrzymać dziecko (płacz i lament na obcych rękach gwarantowany;) a to, żeby znieść wózek po schodach (brak windy przy zejściu na płytę lotniska), a to użyczyć chusteczek higienicznych (bo akurat cała zawartość jagodowej „tubki” ląduje na moich spodniach)... Okazało się, że takich sytuacji w samotnym podróżowaniu z bobasem jest wiele, a odprawę na lotnisku i lot trzeba po prostu jakoś przetrwać. Ale najfajniejsze jest to, że ludzie, widząc takie sceny, zazwyczaj sami wyciągają do nas pomocną dłoń. Chcą być użyteczni. Chyba jednak nie jest jeszcze aż tak źle z tą naszą empatią;)…
Relację w całości dedykuję cioci Goni i Maniusiowi, którzy uchylili nam nieba podczas naszej wizyty w Edynburgu ❤. Dziękujemy:)
Autor: Rebeka von Jurgen
Redakcja Dzieckowpodrozy.pl bardzo dziękuję autorce za inspiracje!