Siemka, dawno już nie pisałem, ale to przez całe zamieszanie jakie było w związku z premierą mojej książki. Nie miałem pojęcia ile to jest pracy! Myślałem, że jak autor napisze książkę, to potem już nic nie musi robić. A to wcale tak nie jest. Redakcja, praca z grafikiem, okładka, makieta, promocja – bardzo dużo tego. Jak do tego dołożycie szkołę, to prawie na nic nie ma czasu. Ale teraz postaram się wszystko nadrobić :)
Dzisiaj zabieram was na niezwykłą wyspę Siquijor. A jest tam naprawdę magicznie…
Zanim pojechaliśmy na Filipiny robiliśmy plan, jakie miejsca chcielibyśmy zobaczyć i wtedy czytaliśmy w internecie masę informacji na temat różnych wysp. Siquijor najbardziej nam się spodobał, bo wszyscy pisali, że to jest wyspa… magów i czarowników voo-doo. Ale to brzmi, prawda! Ludzie na Filipinach wierzą, że na tej wyspie jest dużo dziwnych stworów, które można zobaczyć w dżungli, duchów, czarownic, które mogą rzucić urok i takie tam ;) Co ciekawe zła sława tej wyspy jest tak znana, że Filipińczycy boją się tam przyjeżdżać! Normalnie mówię wam, niemal jak w Hogwarcie.
Postanowiliśmy to sprawdzić.
Na Siquijor nie jest wcale tak prosto się dostać. Najpierw musieliśmy lecieć samolotem do Manili, potem do Dumaguette. Z lotniska dosłownie biegiem lecieliśmy na prom, bo okazało się, że za chwilę odjedzie, a raczej odpłynie nam ostatnie połączenie Na szczęście się udało! Chociaż po dłuższym biegu z bagażami byliśmy padnięci i lał się z nas pot ciurkiem.
Już pierwszego dnia wypożyczyliśmy motorbike’i, czyli takie małe skuterki, żeby móc objechać całą wyspę. Były nam też one potrzebne, żeby dojechać do wioski, bo spaliśmy na kompletnym odludziu. Zaraz po śniadaniu wsiedliśmy na skutery i pojechaliśmy. Jak ja uwielbiam nimi jeździć! Czasami to sobie myślę, że mógłbym podróżować tylko w ten sposób. Natychmiast po wyjeździe musieliśmy zatankować. Oczywiście stacja benzynowa tutaj jest całkiem inna niż u nas. Po prostu przy drodze stoi stragan z litrowymi butelkami po coli pełnymi benzyny. Innej stacji na Siquijorze nie zarejestrowałem. Podjechaliśmy.
– Petrol? – zapytałem na wszelki wypadek.
– Yes, yes – odpowiedziała uśmiechnięta Pani – red or green?
Ups… No tego to nikt z nas nie wiedział. Jakoś nie przyszło nam do głowy, że tu jest różnokolorowa benzyna i że ma to jakieś znaczenie. Ale dla niej to nie był problem. Zajrzała do baku skuterka, potrząsnęła nim i z dumą oświadczyła:
- Green!
Wzięła lejek, butelkę i zatankowała motorki bardzo profesjonalnie.
No to teraz mogliśmy już jechać, gdzie chcieliśmy. Wybraliśmy drogę w głąb wyspy, żeby pooglądać widoki. Droga była superaśna – wąziutka, może niezbyt równa, ale za to kompletnie pusta. Już dosłownie po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się, bo zauważyliśmy napis na zwykłej kartce przywieszonej na linkach do gałęzi: „Cave”.
Oooo, tego się nie spodziewaliśmy, bo na mapie nie było zaznaczonej żadnej jaskini w tym rejonie. Nie byliśmy też kompletnie przygotowani, nie mieliśmy ze sobą nawet czołówek – to miała być tylko przejażdżka. Na szczęście przy drodze siedzieli chłopcy z wioski.
– Cave? – pokazaliśmy na dziurę w ziemi.
– Yes! – ucieszyli się i wskazali, że możemy wchodzić.
To była dzika jaskinia, więc nie było oznaczeń i nie trzeba było kupować żadnego biletu.
Hmmm, i co dalej? Bo wszystko fajnie, ale bez latarki raczej nie próbowalibyśmy wślizgnąć się w tą dziurę. Na migi zaczęliśmy tłumaczyć, czego potrzebujemy. Chłopaki zaczęli coś gadać, przekrzykiwać się i zaraz jeden poleciał w stronę lasu, a drugi pokazał żebyśmy poczekali. Po kilku minutach chłopak wrócił z latarką. Ufff! Możemy wchodzić. Dał nam latarkę i usiadł. No tak, ale my tej jaskini nie znamy. Pokazałem na niego, na nas i na jaskinię i zapytałem najprościej jak się dało:
– Go with us, please? – zrobiłem wielkie, okrągłe oczy proszącego kota.
Chwilę pogadali i wybrali dwóch, którzy z nami poszli. Ależ to była jazda! Myśleliśmy, że to taka jaskinia, gdzie przejdzie się kilka metrów i już. Nic z tego. Jaskinia była baaardzo długa, szło się przez nią w wodzie i błocie, co chwilę przedzierając się przez skały. Czasami musieliśmy się prawie czołgać! Do tego jeszcze co chwilę ktoś z nas lądował na pupie w błocie, bo było potwornie ślisko. Ale chłopcy pomagali nam tam, gdzie było trudniej przejść. Poza tym na kilka osób mieliśmy tylko tą jedną słabą czołówkę i często nie widzieliśmy co mamy pod nogami czy nad głową. Jak ja uwielbiam takie miejsca! Po kilku minutach już nikt nie zwracał uwagi na ciuchy czy buty, bo i tak byliśmy cali brudni i mokrzy. To była normalnie walka o życie ;) Tylko wujek czasami dramatyzował, że już stąd nie wyjdziemy, a jak wyjdziemy to nas udusi, bo ze strachu nie może oddychać. Ale wiecie, on pierwszy raz był w takiej hardcorowej jaskini, a poza tym on zawsze lubi żartować.
Po jakiejś pół godzinie drogi jednak sam zacząłem się trochę zastanawiać. A jak zabłądzimy? Niedawno czytałem Tomka Sawyera i przypomniał mi się Indianin Joe, który umarł w jaskini, bo nie mógł się wydostać. Brrr! Zrobiło się trochę straszno…
– How long to the end? – zapytałem chłopaka koło mnie. On bardzo się mną opiekował po drodze.
– Five minutes – odpowiedział.
Minęło kolejne 15 minut i znowu zapytałem. Jak myślicie, co odpowiedział? Oczywiście „five minutes” i tak kilka razy. W sumie obejrzenie całej jaskini zajęło nam jakąś godzinę z hakiem… To było niesamowite! Uważam, że to był rewelacyjny początek zwiedzania wyspy
Kolejny czas spędziliśmy jeżdżąc motorbike’ami po maleńkich dróżkach. Ścieżki w dżungli były naprawdę wąskie. Mijaliśmy domy, przed którymi suszyły się kokosy, bawiły się dzieci, aż dotarliśmy do punktu widokowego w środku wyspy. To była taka stara zdezelowana platforma, na którą można było wejść. No oczywiście, że weszliśmy! Widok był niezwykły – cała wyspa, aż do morza. Warto było się tam wskrabywać.
Okazało się, że wyspa jest naprawdę mało turystyczna – chyba strach przed klątwą magów i voo-doo działa! Tylko na drugim końcu wyspy, przy dwóch większych miejscowościach było trochę turystów, ale tamtędy mieliśmy któregoś dnia tylko przejechać. Przez cały ten czas nie było w sumie miejsca, gdzie można byłoby coś zjeść. W wioskach po drodze knajpek brak, a my po całym dniu byliśmy porządnie głodni. Stwierdziliśmy, że wrócimy drogą przy morzu, bo tam coś musi być. No cóż, niekoniecznie…
Dopiero po dłuższym czasie udało nam się znaleźć jakiś guesthouse, który był … zupełnie pusty. Uwierzycie, że nie mieszkała tam ani jedna osoba! Genialne miejsce na skarpie przy samym morzu, z domkami, basenem i nikogo!!! Pani była na tyle miła, że zgodziła się przygotować specjalnie dla nas jedzenie, bo ja już myślałem, że umrę z głodu. Bardzo się ucieszyliśmy, zamówiliśmy co tam zaproponowała i usiedliśmy. Po godzinie zacząłem się dopytywać, co z naszym jedzeniem. Wiem, że w Azji ludzie się nie spieszą i zawsze trzeba czekać, ale czułem jak brzuch wykręca mi się na drugą stronę. Okazało się, że dopiero zaczynają przygotowywać jedzenie, bo Pani była sama i nie dałaby rady przygotować jedzenia dla naszej ekipy. Musiała więc polecieć po koleżanki ze wsi, żeby jej pomogły zrobić posiłek i zakupy… No normalnie padłem! I to wszystko specjalnie dla nas!!! Zrozumiałem, że to potrwa kolejną godzinę. Ale jak można denerwować się na kogoś tak miłego? Poleciałem trochę na plażę, pocykałem fotki i już po ponad godzinie dostaliśmy jedzenie. To było najlepsze jedzenie na świecie!
Do tego na plaży widzieliśmy jedną super rzecz. A właściwie to miliony super rzeczy ;) Kiedy schodziliśmy w dół, w pewnym momencie zobaczyliśmy, że cała plaża się rusza. To było bardzo dziwne. Wow, dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że to miliony krabów. Kiedy tylko podeszliśmy bliżej natychmiast wszystkie zwiały do swoich norek w piasku. Ten gatunek krabów buduje norki w piasku i chowa się w nich przed niebezpieczeństwem. Były takie słodkie. A cała plaża usiana była malutkimi kupkami piasku.
Zostaliśmy tam do zachodu słońca, a potem wróciliśmy i szybko poszliśmy spać. Jedyne moje rozczarowanie było takie, że jednak nie spotkaliśmy żadnych dziwnych stworów, czy duchów ;) Jedynie widzieliśmy parę dziwnych napisów na domach, że można tam kupić jakieś zioła, specjalne herbaty, spotkać się z czarownikiem… Może następnym razem wejdziemy do któregoś z tych domów?
Na koniec miło mi będzie przypomnieć wam, że w sprzedaży jest cały czas moja książka – Dziennik Łowcy Przygód. Extremalne Borneo! Yupiii!!!
To mój dziennik z długiej wyprawy, gdzie zabieram was na dziki, tropikalny Kalimantan. Przeżyjecie ze mną mrożące krew w żyłach przygody, w specjalnych zajawkach dla hardcorów dowiecie się jak przetrwać tydzień w dżungli bez namiotu, jak zbudować tratwę czy odkazić wodę! Poznacie nosacze, dzioborożce, krokodyle i węże, odwiedzicie pływające miasta i kopalnie diamentów. Przeczytajcie jak powstaje maczeta i jak się z nią obchodzić. A to dopiero początek… Do tego superkomiksy, megazdjęcia, a wszystko w odjazdowym stylu prawdziwego łowcy przygód. Będzie trochę strasznie, trochę śmiesznie, ale nuda wam nie grozi!
ZOBACZ KONIECZNIE:
Oczywiście zapraszam również do czytania mojego bloga. Piszę tam o swoich przygodach i wstawiam duuuużo fajnych zdjęć. Będzie mi bardzo miło jak napiszecie komentarz! Adres bloga to: www.planetkiwi.pl
Jak chcecie wiedzieć co się u mnie dzieje, to wpadajcie na mojego fanpejdża https://www.facebook.com/planetkiwi
Pozdrawiam wszystkich
Simon
Autor:
www.planetkiwiblog.com - 9 letni Szymon podróżuje odkąd był w brzuchu mamy :) Dotarł już do 27 krajów – od Europy, przez Azję, Nową Zelandię, Australię, Afrykę, aż do obu Ameryk. Jak sam mówi, czasem jest lajtowo, a czasem hardcorowo, a o tym wszystkim przeczytacie na jego dwujęzycznym blogu. Zdecydował się pisać, ponieważ chciał udowodnić ludziom, że pisanie bloga to nie tylko rozrywka dla dorosłych! Chciał też, aby koledzy w końcu uwierzyli, że chodził między pingwinami i skakał ze skał! Zobaczcie jak mu idzie!
Tekst powstał w ramach współpracy "Blogerzy z Dzieckowpodrozy.pl"