Góry to nasza rodzinna pasja. Każdego roku staramy się, pomimo dużej odległości nas od nich dzielącej (mieszkamy w Gdyni), spędzić w nich choć kilka dni.
Zwykle wyjazd wygląda podobnie – od rana chodzenie, dłuższe lub krótsze – w zależności od nastroju, chęci i pogody, a wieczorem odpoczynek w dolinie, gdzie czeka wygodne łóżko i ciepły posiłek. Ponieważ jednak dzieci są już nieco starsze, w zeszłym roku spróbowaliśmy czegoś więcej – „prawdziwego” wędrowania. Z całym dobytkiem na plecach, samodzielnym przygotowywaniem jedzenia, śpiewami przy wieczornym ognisku, a przede wszystkim – ze spaniem w namiocie.
Szukamy najodpowiedniejszego miejsca – studiujemy mapy i strony internetowe, szukając pasma, w którym można iść przez kilka dni, nie schodząc do cywilizacji, oraz można rozstawić namiot. Niestety odpada Beskid Żywiecki – kilka schronisk odpisuje nam, że nie ma możliwości spania w namiocie, z tego samego powodu rezygnujemy z Tatr i Bieszczad. W końcu pada na Gorce – góry niewysokie, ale bardzo widokowe, po których można chodzić kilka dni, a namiot wszędzie jest mile widziany.
Pakujemy się, uważając, aby dzieciaki miały w swoich plecakach tyle, aby móc czerpać radość z chodzenia i wsiadamy do pociągu. Strategiczne posunięcie na początek – wysiadamy w Rabce i rozpoczynamy od Rabkolandu. Kilka godzin spędzonych na szalonej zabawie na karuzelach wszystkich nastawia optymistycznie. A na pierwszy dzień planujemy tylko dojście do Bacówki na Maciejowej, więc wiele czasu nie potrzebujemy – jakieś 2 godziny. Pierwsza godzina upływa na marszu po asfalcie, ale nie bardzo mamy wybór. Za to potem jest już lepiej – zaczynają się pierwsze beskidzkie widoczki, a po jakimś czasie na horyzoncie pojawia się dach bacówki...
Rozstawiamy nasze cztery ściany. Trochę ciasnawo, ale w końcu każdy gram (a raczej jego brak) dźwigany na plecach jest istotny. W rezultacie układamy się „na łyżeczkę”, plecaki piętrowo leżakują w przedsionku, zachód słońca obejrzany – zasypiamy.
W środku nocy trafia w nasz namiot piorun. To znaczy jesteśmy o tym przekonani, sądząc po rozbłysku jak na Sylwestra i huku, który nas budzi. Ponieważ jednak nadal jesteśmy cali i zdrowi, wnioskujemy, że burza szaleje wszędzie wokół, ale nasz namiot póki co omija. Zaspana Tosia pyta rzeczowo: czy nasz namiot ma piorunochron? Oczywiście – odpowiadam bez chwili wahania i najmłodsza pociecha natychmiast zasypia ponownie. Cóż – zaufanie do rodziców to podstawa. Jadzia recytuje wszystkie modlitwy po kolei. Tadzio liczy sekundy od błysków, przeliczając je na metry. My obserwujemy ściany namiotu, trzymając kciuki za wynik testu nieprzemakalności. Leje jak z cebra, hektolitry wody zalewają dach namiotu.
I choć wydaje się, że to chyba wieczność, jednak w końcu ustaje, a rano nie widać nawet kałuży.
Dzień drugi - Stare Wierchy
Okazuje się, że namiot wybraliśmy dobry – nic nie przemokło, a w porannym słońcu schnie błyskawicznie. Nigdzie się jednak nie spieszymy – w planach mamy tylko wędrówkę na Stare Wierchy. Dzieci dorywają dwa bacówkowe kociaki – maluchy oczywiście są tak słodkie, że nie ma mowy o szybkim wyruszeniu na szlak. Mamy nadzieję, że nie są zbyt zapchlone, za to brudne z pewnością. Cóż, nikt tu nie będzie zwracał uwagę na czystość i elegancję. W rezultacie po 10-tej udaje nam się wyjść. Podobnie jak poprzedniego dnia, na szlaku nie spotykamy prawie nikogo. Cisza, spokój, panoramy do podziwiania – tego właśnie było nam trzeba. Nawet nie zauważamy, jak dochodzimy do schroniska. Hmmm... dopiero południe. Mamy za szybkie tempo :) Wchodzimy po pieczątki do książeczki GOT i wtedy właśnie zaczyna padać. Krótki, ale intensywny deszcz powoduje, że wszystko wokół jest mokre – na razie nie ma mowy o rozbijaniu namiotu. Trochę bujamy się na wielkiej huśtawce, studiujemy mapę i trasy na następny dzień, po czym podejmujemy decyzję o zmianie planów. Jutrzejszy marsz na Turbacz przekładamy na dzisiejsze popołudnie. Dzięki temu będziemy mieli dodatkowy dzień w zapasie, a na popołudnie i tak nie mieliśmy planów. Decyzja okazała się słuszna – po spokojnym marszu, pod wieczór lądujemy na Turbaczu, gdzie znowu jesteśmy jedynymi turystami na polu namiotowym.
Rozbijamy się tuż przy wielkiej ściance wspinaczkowej. Z całą pewnością nie ma żadnych atestów, ale też i żadnej tabliczki zabraniającej korzystania, więc dzieciaki wsiąkają do wieczora. Być może po prostu nie zauważyły schodów tuż obok?...
Kiedy robi się wieczór, tuż obok przechodzi stado owiec pasących się na hali – dla dzieci znad morza niezapomniane przeżycie.
Dzień trzeci
Dziś czeka nas trasa widokowa. Przepiękne panoramy ciągną się od Turbacza do Gorca – naszego dzisiejszego celu. Może zobaczymy Tatry? Na pewno powylegujemy się na wielkich łąkach, załapiemy się na ciut jagód... w każdym razie nigdzie nie będziemy się spieszyć, bo to najbardziej urokliwa z zaplanowanych tras.
Tak.... tak właśnie myślimy jeszcze przy śniadaniu, spoglądając na Długą Halę przed schroniskiem. Ale tak to już w życiu bywa, że im bardziej na czymś zależy, tym większe prawdopodobieństwo, że akurat to się nie uda. Zakładając plecaki, już wiemy, że nie będzie różowo.
Po pół godzinie widoczność ogranicza się do jakichś 50 metrów. Gęsta mgła zaczyna skraplać się na ubraniach. Wkładamy kurtki, ale leciutka mżawka wciska się wszędzie. Robi się coraz chłodniej. Nie siadamy, aby nie przemoczyć spodni. Zresztą i tak nie ma po co – widok na plecy towarzysza podróży jest jedynym, co w miarę ostro widać. Desperacko próbujemy przekonać dzieci, że naprawdę są tu nieziemskie widoki...
Po kilkudziesięciu godzinach marszu (no dobra, tylko kilku, ale czujemy się, jakbyśmy szli od wieków) docieramy do bazy namiotowej na Gorcu. Tu też zimno, ale obstawa bazy wita nas z uśmiechem i humory od razu się poprawiają. Jeszcze bardziej pomaga gorąca zupa, ale i tak nie zdobywamy się na rozbijanie namiotu – wynajmujemy bazowy, zasadniczo przygotowany dla turystów wędrujących bez namiotu. Przebrani w suche rzeczy, popołudnie spędzamy na grach planszowych, które są na wyposażeniu bazy. Po jakimś czasie niebo się przeciera, przestaje padać i dzień kończymy wspólnym, bazowym ogniskiem, z piosenkami przy gitarze.
Dzień czwarty
postanawia wynagrodzić wczorajsze potworności, których niezasłużenie doznaliśmy. Ciężko dojść do źródełka, bo w połowie otwiera się taki widok na Tatry, że dech zapiera i trzeba przysiąść. A jak się przysiadzie, to chce się tak siedzieć i siedzieć... Tak powinno być wczoraj, ale tutaj to przyroda dyktuje warunki.
Dzieci zabierają swoje otrzymane wczoraj książeczki bazowe, w których cały wieczór rozwiązywały wierszowane rebusy dotyczące bazy i okolic. Kolejne dotyczą następnej bazy – na Lubaniu. Ktoś, kto nie chodzi po górach myśli często, że to męczące, bo trzeba mozolnie wspinać się pod górę. Tymczasem to drobnostka. Stokroć gorsze jest schodzenie. Po trzech dniach wędrówki musimy zejść do poziomu Ochotnicy, by wspiąć się na taką samą wysokość w paśmie Lubania. Kolana bolą – nieważne, czy schodzi się na wprost, czy zakosami, bokiem, dnem doliny, po kamieniach czy po korzeniach. Marzymy o najkrótszym choć podejściu, byle dać nogom odsapnąć. Dobrze, że pogoda wymarzona do odpoczynków...
Ledwo powłócząc nogami, docieramy do Ochotnicy, najdłuższej wsi w Polsce. Po drodze sklep spożywczy, w którym uzupełniamy zapasy i przyjemna restauracja... Zasadniczo miało być w spartańskich warunkach, ale przecież nie będziemy gotować zupy, mając kotlety z frytkami pod nosem. Wobec tego korzystamy z usług restauracji, po czym z radością i pełnymi brzuchami wspinamy się na Lubań. Podejście mozolne i długie, ale w końcu po to właśnie tu przyjechaliśmy :)
Dzień piąty
Nie ma mowy o wczesnym wymarszu. Priorytetem są zagadki w książeczce baz studenckich. Dzieci biegają, spisują literki, dane z map, słowa z drogowskazów, by odczytać hasło. W końcu im się udaje i tu niespodzianka – bazowa w uznaniu trudu włożonego w pracę smaży specjalnie dla nich naleśniki. Takie śniadanie z dala od cywilizacji!
Jeszcze tylko obowiązkowa fotka z widokiem na Tatry i kończymy gorczańską przygodę – schodzimy do Krościenka i przenosimy się w Pieniny.
Dzień szósty
Właściwie nie Pieniny, ale Małe Pieninki. Nocujemy pod Wysoką, więc mamy je na wyciągnięcie ręki. Nie zależy nam na długiej wędrówce – mamy już sporo kilometrów w nogach, ale przede wszystkim na bazie jest STRUMYK.
Koty na Maciejowej, ścianka na Turbaczu, źródełko na Gorcu i naleśniki na Lubaniu – każdy z codziennych elementów miał swój urok, ale tu były dzieci. Cała masa, bo od parkingu na bazę można dojść z dziećmi w pół godziny, więc każdy, nie tylko zaprawiony w bojach turysta, da radę. Zaś strumyk i dzieci to połączenie absolutnie przewidywalne. Zabawa od rana do wyjścia na szlak (sierpniowy ranek w dolinie to 7 ºC, ale dzieci nie patrzą na termometr), a potem od zejścia z gór w zasadzie bez ograniczeń. Zajścia słońca raczej nikt nie zauważył, dzieci w ciemnościach widzą chyba jak koty.
Zdjęć z zabaw strumykowych nie ma – zadanie niewykonalne :) Wobec tego kręcimy się w pobliżu – zdobywamy Wysoką – najwyższy szczyt Pienin, a także szalejemy na monster rollerach – ogromnych hulajnogach, na których zjeżdża się w doliny, a z powrotem na górę wjeżdża wyciągiem. Plecy w końcu mogą odpocząć od plecaka. W pobliżu znajdujemy bacówkę, w której kupujemy świeże oscypki i bundz. Dzieci krzywią się, że „tu śmierdzi”. Cóż, dziś jesteśmy przyzwyczajeni, ze wszystko pięknie pachnie, prozę życia spychając gdzieś daleko...
Dzień siódmy
No i koniec. Siódmy dzień to podróż powrotna, wieczorem już w Gdyni, choć jeszcze rano chodziliśmy po rosie wśród gór. Pendolino zacznie skróciło odległości.
Daliśmy radę. Bywało ciężko, ale też i o to chodziło – odkryć w sobie dzielność, spotkać sam na sam z naturą, myć w lodowatym strumieniu i spać pod gwiazdami. To był tydzień z dala od cywilizacji, prądu, gazu i zasięgu; bez pośpiechu, za to wypełniony wspólnym czasem, rozmowami i przygodami. Przywieźliśmy plecaki pełne wspomnień. Wspólnych wspomnień :)
Na koniec garść praktycznych porad:
• plecak, który nosimy kilka godzin, musi mieć dobry system nośny, aby wędrowanie z nim było przyjemnością, a nie męczarnią. Warto zabrać sprawdzony sprzęt, a nie nowy zakup.
• dobrych, dopasowanych do potrzeb dzieci plecaków dla dzieci jest bardzo niewiele – my wybraliśmy model Deuter FOX 30 i jesteśmy bardzo zadowoleni.
• należy zabrać minimalną ilość ubrań – każdy kilogram będzie przecież noszony na plecach, a nie wieziony samochodem, na szlaku nie ma też pokazów mody :)
• ilość godzin marszu powinna być dopasowana do możliwości dziecka – lepiej przejść krótsza trasę, ale z przyjemnością – Gorce dają możliwość realnej dziennej wędrówki w okolicach 2-4 godzin, choć oczywiście na szlaku, z odpoczynkami spędza się najczęściej cały dzień.
• jeśli chcemy, można ułatwić sobie wędrówkę – w każdym schronisku można dziś zakupić całe wyżywienie – jedynie na bazach namiotowych trzeba pichcić samemu.
• nasze noclegi: Maciejowa (bacówka, możliwość rozbicia własnego namiotu), Stare Wierchy (bacówka, możliwość rozbicia namiotu, w rezultacie zrezygnowaliśmy), Turbacz (schronisko, możliwość rozbicia namiotu), Gorc (baza namiotowa, możliwość wynajęcia już rozstawionego namiotu), Lubań (baza namiotowa, są też namioty do wynajęcia), pod Wysoką (baza namiotowa, tu możliwość spania na kanadyjkach w dużych namiotach bazowych) – jak widać, można też wprowadzić wariant „light” i wędrować bez własnego namiotu
• dzieci uwielbiają zdobywać odznaki – na takiej wędrówce mogą zdobyć Górską Odznakę Turystyczną "w góry” oraz „Dziecięcą Bazową Odznakę Turystyczną” – warto zabrać ze sobą książeczki do zbierania pieczątek.
• koszt noclegu to około 5 zł za osobę, choć w większości miejsc gospodarze oferują dzieciom nieformalne zniżki (w naszym przypadku najczęściej nie liczono po prostu jednego dziecka). Jeśli nie zabieramy namiotu, koszt noclegu oczywiście jest wyższy.
• warto wybrać dobry, lekki namiot – pamiętajmy, że im większy, tym cięższy!
• mimo wszystko, to bardzo ciężkie wyzwanie i trudne doświadczenie dla dzisiejszych dzieci – wciąż bombardowanych wrażeniami. Warto jednak się dowiedzieć, jak zareagujemy na pozbawienie komórek (brak prądu i zasięgu), zabawek czy książek (brak miejsca w plecaku) – to bardzo wartościowe, budujące doświadczenie!
Nasza rodzina:
mama, tata i dzieci:
Tosia lat 6, Jadzia lat 9 i Tadzio lat 11
Aldona Trzebiatowska