Pomysł wspólnego rowerowego wyjazdu zrodził się tydzień po powrocie z „rodzinnych” wakacji. Teraz kolej na prawdziwie męską wyprawę… Wybrałem Jurę Krakowsko - Częstochowską, która wcale nie jest taka łatwa: sporo przewyższeń, piasku...
Syn podszedł do pomysłu z wielkim zapałem – powiedział, że jak "po męsku" to nie może być łatwo! Postanowił, że też chce wieźć bagaż. Dokręciłem więc do jego roweru bagażnik i zamocowałem małe sakwy, w których wiózł drobne rzeczy… Plan był taki: ruszamy z Częstochowy i kierujemy się w stronę Krakowa. Jednak bez ściśle ustalonego szlaku czy drogi – by móc modyfikować podróż wedle aktualnej sytuacji czy potrzeby. Tak jednak, by zahaczyć o większość atrakcji po drodze. Staraliśmy się również nie spędzać całego dnia w podróży. Docieraliśmy do dziennej mety tak, by część dnia przeznaczyć na odpoczynek, czy inne rozrywki. Noclegi? Wieziemy namiot - a więc campingi, których usytuowanie lepiej sprawdzić przed wyjazdem, by kończyć dzienny dystans w odpowiednim miejscu. Warto mieć również przygotowane dane „awaryjne” na wypadek załamania się pogody: adres i nr telefonu do bliskiego noclegu „pod dachem”. My skorzystaliśmy...
Rowerowe podróżowanie z dzieckiem stawia przed nowymi wyzwaniami. Czym się różni taka jazda od tej w dorosłym gronie? Na pewno większą dozą humoru, mnóstwem zabawnych, nieprzewidzianych sytuacji… Ale i większą odpowiedzialnością za bezpieczeństwo, właściwy wybór trasy czy znalezienie właściwej knajpki w porze obiadowej. Krótszy dzienny dystans jest oczywiście normą. Musiałem też myśleć i działać za dwóch. Na szczęście syn szybko się zaadoptował, uczył się błyskawicznie i pomagał mi w codziennych obowiązkach. Trzeba minimalizować pomyłki i wpadki, by jazda była przyjemnością a nie drogą przez mękę. Każda porażka musi być wyrównana jakąś nagrodą. Obojętnie jaką – lody, medal z szyszki… Homeostaza przede wszystkim.
Co jeszcze? Ważny jest cel – dziecko musi jechać „dokądś”: jakiś zamek, ciekawe skałki, pustynia, jezioro itp. Najlepiej trochę poopowiadać o celu naszej podróży, by rozbudzić ciekawość... Jazda dla samej jazdy nie wchodzi w rachubę - nuda... Najgorsze jest czekanie – nieodzowne w każdej podróży. Dla dziecka to prawdziwa męka… No i trzeba wieźć ze sobą dobry humor! Im więcej tym lepiej. Nam ciągłe wygłupy towarzyszyły codziennie. Korzystając ze zmieniających się krajobrazów i miejsc - bez przerwy fantazjowaliśmy i wymyśliliśmy niestworzone historie. Mamy nawet specjalne nazwy dla dni tygodnia naszej podróży - o czym będzie poniżej...
Czy ośmiolatek da radę? Odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak! Zwłaszcza ten, który jeździ na rowerze w miarę często. Zawsze można wybrać łatwiejszą trasę. Drodzy rodzice! Na swej drodze spotykacie pewno mnóstwo osób, które z niedowierzaniem i dezaprobatą będą kręciły głowami słysząc o takiej podróży. Najczęściej będą to jednak osoby, które roweru nie używają w ogóle, bądź tylko po to, by dojechać do sklepu… Posłuchajcie więc waszych babć i ciotek, pokiwajcie głowami ze zrozumieniem dla ich uwag i...róbcie swoje, ruszajcie przed siebie! Dacie radę! Dziecko musi kiedyś dowiedzieć się, że życie to nie tylko wykafelkowane podłogi hotelu i klimatyzowane wnętrze samochodu. Spotkani na trasie ludzie wielokrotnie wyrażali podziw dla ośmioletniego turysty. Mimo, że drobne kryzysy się zdarzały - jednoznacznie śmiem stwierdzić, że nasza wyprawa była przede wszystkim doskonałą zabawą i wspaniałą przygodą. Oczywiście miała też aspekt edukacyjny – chociażby jak sobie radzić z przeciwnościami losu i wykazać hart ducha. Do tego: cała masa historii, geografii etc. Teraz najważniejsze: nic tak nie łączy i nie buduje więzi jak wspólna droga. Wspólne doświadczenia syna z tatą są nie do przecenienia!
Niezbędne składniki:
- Dziecko/ci + rodzic/ce
- Rowery, które poradzą sobie również poza utwardzonym szlakiem
- Bagażniki do rowerów
- Sakwy: najlepiej porządne, pakowne i nieprzemakalne, bez zamków - które lubią się psuć. Polecamy: polski producent CROSSO
- Namiot
- Śpiwory
- Karimaty
- Nieprzemakalne worki transportowe, w których wozimy nasze noclegi. Nie ma nic gorszego, niż spanie w mokrym śpiworze
- Mała, turystyczna kuchenka gazowa wraz z kartuszem
- W czymś tą wodę musimy ugotować, więc: naczynie i reszta sprzętu do przyrządzania / jedzenia posiłków
- Mała apteczka, zawierająca to co najbardziej potrzebne
- Nieprzemakalne, najlepiej „oddychające” kurtki
- A jak będzie awaria? Zapasowa dętka/łatki i niezbędne narzędzia
- Dokładne mapy / opcjonalnie GPS z wgranym śladem naszej trasy - dołączam plik przy każdej części
- Dobry humor!
- Aha! Mama kazała też wziąć coś do mycia i ciepłe ubranie ;)
Reżyseria: tata
Scenariusz: matka natura
Udział wzięli: Kuba (lat osiem) i tata (lat...trochę więcej;)
No to w drogę! Poniżej nasza przygoda - dzień po dniu:
PIERWSZAK: Częstochowa – Olsztyn – Siedlec: 31 km - GPS - trasa rowerowa
Pobudka o 4:45, śniadanie i pospieszne pakowanie, by zdążyć na pociąg który ruszał o koszmarnej 5:41. Ledwo zdążyliśmy. Przestronny wagon rowerowy z wieszakami na nasze pojazdy i puste przedziały zaskoczyły nas pozytywnie. Niestety, w Katowicach wszystkie przedziały były już wypełnione do ostatniego miejsca. W Częstochowie wysiadamy o godz. 8:02, ładujemy bagaże na rowery i chodnikami staramy się wydostać z miasta. Przebiegło to nawet sprawnie, bez specjalnego błądzenia. Za rogatkami miasta skręcamy w szutrową drogę i obok kamieniołomu dostajemy się na wzgórze z widokiem na miasto. Jesteśmy już na trasie. Zjazd do drogi na Srocko, po kilku km odbijamy szlakiem przez las i dojeżdżamy do wsi Kusięta . Potem asfalt, kawałek główną drogą, zjazd i w oddali widzimy ruiny zamku w Olsztynie – miejsca naszego postoju. Zanim nastąpi zwiedzanie – na centralnym placu miejscowości uszczuplamy zapas prowiantu przygotowanego przez mamę. Jeszcze tylko wizyta w sklepie po lody, wodę mineralną i postanawiamy zdobyć zamek. Wstęp na teren ruin jest płatny, jednak zdolni wejdą od strony Gór Sokolich bez takich formalności ;) Ruiny są dość spore i robią na nas naprawdę duże wrażenie. Na posiłek polecamy knajpkę przy głównym wejściu na zamek. Szef kusił nas zupą rybną, którą właśnie sporządzał i miała być za pół godziny. Jednak ze względu na czas – decydujemy się na barszcz ukraiński (5 zł), który był też niczego sobie. Ruszamy dalej na południe okrążamy Góry Sokole i przez Biskupice docieramy do Siedlca, gdzie w byłej szkole działa schronisko młodzieżowe. Rozbijamy namiot ( taniocha!), bierzemy prysznic i po posiłku decydujemy się wrócić ok. 1 km, by zobaczyć Pustynię Siedlecką. Było warto. Mimo, że zarasta sosną, wyłaniająca się z lasu olbrzymia góra piachu – robi wrażenie… Wracamy i po kolacji wskakujemy w śpiwory.
DRUGAK: Siedlec – Mirów – Bobolice – Podlesice: 26 km - Trasa rowerowa GPS
Najpierw syn upuszcza na betonowy krawężnik GPS, który rejestruje naszą trasę. Na wyświetlaczu pojawia się mała plamka. Sprawdzam go: na szczęście działa! Potem chcąc wyjechać spod szkoły razem ze spotkaną grupą rowerzystów, syn zahacza kierownicą o bramę i…gleba na całego. W skrócie: rana – płacz – dezynfekcja – płacz – opatrunek – płacz – jedziemy dalej. W miarę kręcenia pedałami płacz stopniowo ustaje…Dojeżdżamy do Bramy Twardowskiego, gdzie stoi tablica opisująca legendę o Twardowskim. Syn słucha z zainteresowaniem, gdy ją czytam i zapomina o bólu. Dalej jedziemy świetną szutrową ścieżką rowerową wśród skał do zamku ruin Ostrężnik. Po zamku wiele nie zostało. Żeby się o tym przekonać, trzeba jednak wspiąć się na wysoką skałę. U dołu w skale tej znajduje się mogąca pomieścić kilka osób jaskinia. Stąd jedziemy przez Trześniów do Łutowa, gdzie na skałach spotykamy pierwszych wspinaczy. Wczoraj nieźle spiekło nas słońce Niestety, w żadnym sklepie po drodze nie ma kremu z filtrem. Gdy dojeżdżamy do Mirowa – znajduję wreszcie krem, zjadamy obiad i oglądamy przyjemne ruiny zamku.
Za Mirowem podążamy kamienistą drogą w stronę Bobolic. Gdy widzę naprawiającego dętkę rowerzystę, żartuję mówiąc: „O! Robota!”. Kilometr dalej sam łapię gumę… A więc…robota. Chcąc mieć to za sobą, zrobiłem to tak szybko jak umiałem. Gdy napompowałem koło, okazało się że…w środku zostawiłem łyżkę do ściągania opon! Niczym w historii o chirurgu, który zaszył skalpel w brzuchu pacjenta. Tak więc…znowu robota. Wtedy nadjeżdża spotkany wcześniej biker, uśmiechamy się i rzuca: ”Witamy w klubie!”. Nie mogę powstrzymać śmiechu. Ale…wcale mi nie do śmiechu. Przy kolejnym pompowaniu uszkadzam pompkę. Co prawda jeżdżą tu rowerzyści, ale jakoś nikt nie ma pompki…I tak mija półtorej godziny. Syn się martwi i widzę, że spod ciemnych okularów wypływają mu łzy…Męcząc się strasznie, udaje mi się w końcu moją pompką dobić takie ciśnienie, by ostrożnie jechać dalej. Ruszamy. Na kamieniach decyduję się prowadzić rower, by nie było powtórki.
Dalej Bobolice. Zamek zrobił na nas spore wrażenie. Przede wszystkim tym, że jest odbudowywany. Gdy byłem tu ostatni raz – z zarośli sterczały kikuty ścian. Teraz: kilka pięter, okna, wieża, dach. Niektórym skojarzy się może z Disneylandem – nie będę jednak rozstrzygał co lepsze: kamienie w chaszczach, czy zamek… Gdy dojeżdżamy do Podlesic, rozbijamy namiot na campingu, bierzemy prysznic i stawiam na kuchence wodę na herbatę. Podczas wygłupów syn kopnął rondel z gotującą się wodą, ta się wylewa i słyszę RYK! Szybko biorę butelkę z zimną wodą i wylewam ją na nogę syna. Zaczynam ją oglądać i okazuje się że…nie ma nawet śladu oparzenia. Na szczęście woda wylała się w przeciwną stronę, a syn wyje tylko dlatego, że się przestraszył. Uff…Czuję jak schodzi ze mnie powietrze. Dla pewności opryskujemy nogę Oxycortem, jemy wczesną kolację i gdy przerażenie znika na dobre – pieszo wybieramy się na górę Zborów. Widok ze szczytu jest niesamowity. Oglądamy skąd dzisiaj przyjechaliśmy i dokąd pojedziemy jutro. Gdy wieczorne słońce oświetla skały pomarańczowym blaskiem, schodzimy na dół. W śpiworach razem stwierdzamy, że wykorzystaliśmy dziś już cały zapas pecha, a od jutra będą już same pozytywne doznania.
TRZECIAK: Podlesice – Skałki Rzędkowickie – Morsko – Ogrodzieniec – Żelazko:39 km
Ruszamy wcześnie rano, zaraz po śniadaniu, dopóki słońce jeszcze nie praży. Zdążyłem już dopompować koło pożyczoną pompką. Kawałek jurajskim highway’em na Żarki, by za wiaduktem kolejowym odbić na Rzędkowice. Tu podprowadzamy rowery pod słynne skałki. Następnie pieszo idziemy ocenić stopień wyszkolenia młodych adeptów himalaizmu. Nie rozczarowujemy się – wspinaczy jest całkiem sporo. Skałki też niczego sobie – niektóre jak z westernu. Jedynie spora obecność much każe się domyślać – co je tu sprowadza…
Ruszamy dalej, za Rzędkowicami odbijamy w polną drogę i kierujemy się w stronę Morska. Tu czeka nas spore wyzwanie – podjazd. Jest on tym bardziej uciążliwy, że szutrową drogą do ośrodka w Morsku jeżdżą też samochody. Ponieważ jest sucho, co chwilę musimy stawać zasłaniając usta i nosy przed tumanami kurzu…Na górze przy zamku tłum ludzi. Dopiero teraz dociera do mnie, że dziś niedziela. Ośrodek przyjemny, jest nawet basen. Ku memu zdziwieniu, syn jednak nie chce zakosztować chłodzącej kąpieli. Ponagla mnie nawet – jedźmy już dalej. Zjeżdżamy więc znajomym szutrem i przez Skarżyce (kamienny kościółek), Żerkowice kierujemy się w stronę Podzamcza. W Kiełkowicach przy skrzyżowaniu zatrzymuję się, by sprawdzić mapę. Gdy mam już pewność co do dalszej drogi, obok nas zatrzymuje się samochód miejscowego mieszkańca. Ten proponuje nam wariant szlakiem orlich gniazd, przez las, a więc z cieniem. Gdy się pytam, czy jest on przejezdny na obciążonym rowerze - słyszę, że tak i czasami jeżdżą tą drogą samochody. Ciekawe jakie. Chyba wojskowe pojazdy opancerzone. Początkowo wyglądało to rzeczywiście tak, jak przedstawił to nasz lokalny przewodnik. Jednak po chwili na drodze pojawił się piasek jak na plaży. Jazda okazała się niemożliwa, a prowadzenie było poważnie utrudnione. I tu wybuchł konflikt. Syn zaczął dramatyzować i nie obeszło się bez wzajemnego oskarżania się o zły wybór trasy. Na cofnięcie był za późno. Pozostało brnąć do przodu – około 1 km w piachu po kostki. Gdy wyszliśmy obok grodu na górze Birów, syn nie miał nawet ochoty go oglądać.
Jedziemy więc pod ruiny w Podzamczu. Tłumy tutaj przekraczają już granice zdrowego rozsądku. Po obiedzie w zatłoczonej restauracji, rezygnujemy nawet z wejścia na teren ruin i jedziemy dalej. Przez Ryczów docieramy do Żelazka, gdzie wg danych z Internetu, miało się znajdować schronisko młodzieżowe. Było. Rozbiliśmy namiot i wzięliśmy prysznic. Okazało się, że sympatyczna obsługa obiektu wyjeżdża i zostawia nam klucze do pustego budynku. Ponieważ nie było drobnych do wydania przy regulowaniu należności za nocleg – poprosili, bym przy odjeździe zostawił pieniądze wraz z kluczami sąsiadom za płotem… Niezły klimat. Wieczorem zrobiliśmy sobie ognicho z pieczonymi kiełbaskami. Chociaż mieliśmy rozbity namiot to…puste schronisko kusiło wygodniejszym spaniem. Tak więc, wypada przyznać: tę noc spędziliśmy pod dachem. Piętrowe łóżka niemiłosiernie się chybocą i skrzypią.
CZWARTAK: Żelazko – Ryczów – Smoleń – Ojców: 48 km
Rano oddajemy klucze pani z sąsiedztwa, regulujemy należność i podjeżdżamy do Ryczowa. Tu kupujemy mleko i sporządzamy muesli, które natychmiast zjadamy. Następnie wąskimi drogami asfaltowymi docieramy do Smolenia. Ruiny zamku są dostępne dla każdego. Może poza górnym poziomem, na który trzeba się wspiąć po klamrach. Zamek jest zarośnięty i ukryty w gąszczu drzew, ale ma to swój urok…
Odtąd droga przez mękę – cały czas otwartym terenem, bez szans na chwilę cienia. Poruszamy się bocznymi asfaltowymi drogami, starając się ominąć jak najwięcej z szosy Wolbrom – Kraków. Na szczęście jest lekko z górki i wiatr wieje nam w plecy. Jedziemy nad wyraz szybko, jednak piekące słońce robi swoje – jesteśmy zmęczeni i potrzebujemy energii. Jak na złość w żadnej z mijanych wiosek nie ma restauracji czy baru, gdzie można się posilić. Syn zaczyna się niepokoić, ja zaś pocieszam go, że w następnej miejscowości na pewno coś będzie. Przy którejś „następnej”, gdzie rzekoma knajpka, okazała się zwykłą mordownią – następuje kryzys. Syn wpada w panikę i odmawia dalszej jazdy. Widzę, że jest bardzo słaby. Kupuję więc w sklepie dwie błyskawiczne zupki, kiełbaski, pomidory, pieczywo i za chwilę na zacienionym stoliku prze sklepem – mamy podróżniczą ucztę. Ze zdumieniem patrzę, jak błyskawicznie wszystko zniknęło ze stołu. Jeszcze deser. I lody. Po posiłku urządzamy sobie popołudniową sjestę i spod sklepu ruszamy za dobrą godzinę.
PIĄTAK: Ojców – Dol. Sąspowska – Sąspów – Jerzmanowice – Łazy: 15 km
Ten dzień miał wyglądać inaczej… Poranek wita nas zachmurzonym niebem, co nie wróży niczego dobrego… Po śniadaniu dojeżdżamy do zamku w Ojcowie. Ten jest jednak zamknięty, oglądamy go więc z zewnątrz i dojeżdżamy do wejścia w Dol. Sąspowską. Tu zaczyna padać na dobre. Spędzamy więc około pół godziny pod parasolami baru, a gdy deszcz ustaje – ruszamy w Dol. Sąspowską. Dolina wije się malowniczo wzdłuż potoku, co jakiś czas drzewa odsłaniają skały. Mijamy piękny budynek stacji sejsmograficznej i dojeżdżamy do wsi Sąspów. Tu w sklepie kupujemy mleko i urządzamy sobie przy nim drugie śniadanie – obowiązkowe muesli.
Dalej asfaltem do głównej drogi Kraków – Olkusz, przecinamy ją i zjazd do Jerzmanowic. Znów się rozpadało – my zmokliśmy i kolejny przystanek pod parasolami. Tym razem sklepu. Czas na przemyślenia – pod zadaszeniem sklepu spędzamy prawie dwie godziny. Mimo, że przejechaliśmy zaledwie 11 km, decyduję się skrócić dzisiejszy dystans i dotrzeć tylko do wioski Łazy, gdzie znajduje się schronisko młodzieżowe. Zostały nam 4 km. Robimy zakupy na obiad. Z bagażu wyciągam folię malarską, z której wycinam nożyczkami dwa kawałki i konstruuję coś w rodzaju ponczo. Start się nie udał – było za długie z przodu i syn wkręcił folię w korbę. Usłyszałem tylko przerażone wołanie zza pleców… Nożyczki ponownie poszły w ruch i wreszcie jedziemy.
Gdy zjeżdżamy w ulewnym deszczu do Łaz, długie foliowe peleryny unoszą się za nami w powietrzu. Wyglądamy niczym rycerze pędzący na swych rumakach. Syn widzi to inaczej - mówi, że wyglądam jak Superman :) Przy schronisku jesteśmy około godz. 14-tej. Zamknięte – otwierają o 17-tej. Na dzwonek nikt nie odpowiada. Gdy wyciągnąłem wydruki numerów telefonów do schronisk – okazało się, że deszcz rozmył tusz… Trzeba było pisać długopisem! Na budynku nie ma żadnej informacji o numerze telefonu do kogoś z obsługi. W pierwszym z brzegu domu informują nas, że we wsi jest drugie, prywatne schronisko. Hurra! Otwarte! Miła właścicielka wpuszcza nas do środka. Po pierwsze – gorąca kąpiel, po drugie gorąca herbata. Potem sporządzenie posiłku.
Pod wieczór pogoda się poprawiła – zdecydowaliśmy się więc jeszcze na rowerowy rekonesans Dol. Szklarki. W drodze powrotnej do schroniska, gdy pieszo pokonujemy sporą górkę – z zarośli przy szosie wychodzi kilka krów i gospodarz, spędzający je na noc z pastwiska. Nie wiadomo kto był bardziej zaskoczony – my, czy opróżniające się prosto pod nasze koła zwierzęta… Gospodarz nas zagaduje, jednak podczas rozmowy z nim, widzę kątem oka, jak syn pospiesznie się oddala - przeraźliwy smród krowich odchodów zrobił swoje…
Nocleg wygodny, ciepły i suchy.
SZÓSTAK: Łazy – Dol. Będkowska – Dol. Kobylańska – Rudno – Wola Filipowska: 34 km
Od rana przygód ciąg dalszy: podczas śniadania kot właścicieli schroniska skacze na stół i wylewa na syna muesli z mlekiem. Grzeczny kotek zrobił to specjalnie. Gdy jestem zajęty sprzątaniem - on sobie spokojnie zlizuje rozlane mleczko... Wyciągam ostatnią czystą koszulkę, pakujemy bagaż i ruszamy.
Od schroniska w Łazach prawie cały czas w dół. Najpierw szutrem zjeżdżamy do Dol. Będkowskiej, którą za niebieskim szlakiem pieszym - również w dół. Dookoła pojawiają się coraz większe grupy skalne, aż stajemy na polu namiotowym pod olbrzymią ścianą Sokolicy. Skalna ściana robi wrażenie. Nie spodziewałem się nawet, że będzie tak wielka. Odtąd wąski asfalt, przerywany szutrowymi kawałkami doprowadza nas do wejścia w dolinę. Tu odbijamy na Kobylany i wjeżdżamy w Dol. Kobylańską. Skalne ściany są tutaj obklejone wspinającymi się śmiałkami.
Po pieszej penetracji doliny wracamy do Kobylan i asfaltem przez Brzezinkę, Rudawę i Młynkę – wjeżdżamy do lasu Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego. Równa, wąska asfaltowa droga prowadzi nas cały czas prosto – do ruin zamku Tenczyn w Rudnie. Wyjeżdżamy po jego wschodniej stronie, przy „ścianie” którą już znam, niemożliwej do pokonania obładowanym rowerem. Objeżdżamy go więc około 2 km, by stanąć u jego bram. Zamkniętych na kłódkę bram. Jestem rozczarowany. Od mieszkającej obok kobiety dowiaduję się, że to decyzja wojewody, która jest konsekwencją ciągnącego się sporu na linii rodzina Potockich – urzędnicze państwo. Podobno chodzi o prawa własności do obiektu. Tak więc zamiast biwaku na trawiastym dziedzińcu zamku – rozkładamy się niedaleko parkingu, mając ruiny w całej okazałości przed sobą. Zjadamy po zupce przyrządzonej na miniaturowej kuchence i…znowu zaczyna kropić. Ponieważ do stacji PKP jest stąd około 5 km, zwijamy się szybko, by zdążyć zanim rozpada się na dobre. Niestety nie zdążyliśmy… A więc przerwa w tradycyjnym „schronie” – przystanku autobusowym. Na szczęście pogoda się poprawia i dojeżdżamy do Woli Filipowskiej. Stąd już pociągiem, aż do miejsca zamieszkania. Na peronie czekała mama - było więc rzucanie się na szyję, w domku zaś – pyszny obiadek, który znów zjedliśmy jako kolację…
Aha! Po powrocie - syn powiedział, że za rok jedziemy znowu!
Pozdrawiam
Artur B.