Ktoś kiedyś mocno mnie ostrzegał, że po narodzinach dziecka urlop już nigdy nie będzie mi się kojarzył z wypoczynkiem! Że będę wracać z niego bardziej zmęczona niż wyjechałam i że nie będę chciała daleko jechać, by jak najszybciej mieć kwestię transportu z dzieckiem za sobą! Och! Jak wspaniale, że ten ktoś tak się mylił i że nie wystraszyłam się jego słów! Ba! Właśnie na przekór chciałam mu udowodnić, że wcale tak czarno to nie wygląda i w ten oto sposób wraz z mężem zaczęliśmy debatować nad miejscem na wakacyjny urlop.
Po kilku dniach namysłu wybór padł na Chorwację, bo zakochaliśmy się w niej już ładnych parę lat temu. Jednak znów pojawił się dylemat – czym się tam dostać? Czy samolotem czy samochodem? Hm… musieliśmy uwzględnić wszelkie za i przeciw, bo przecież jechać będzie z nami nasze dziesięciomiesięczne dziecko. Postanowiliśmy zatem, że pojedziemy autem, ale zrobimy międzynoclegowanie na Węgrzech, by jazda nie była dłuższa niż 7-8 h, a przy okazji, by jeszcze trochę dodatkowo pozwiedzać. Mieliśmy też pewien „niecny” plan – namówić dziadków, by pojechali z nami. Wiadomo, że wtedy łatwiej się gdzieś wyrwać i łatwiej jest zapanować nad małym szogunkiem, gdy patrzy na niego ośmioro oczu.
Decyzja zapadła – jedziemy w piątkę! Teraz trzeba było wszystko dobrze logistycznie rozplanować! I tu zbawienny okazał się bagażnik dachowy, który pomieścił praktycznie prawie wszystkie nasze bagaże, a było tego sporo – począwszy od pieluch, ubranek, części jedzenia, łóżeczka turystycznego, poduchy do karmienia, wózka, nosidełka, zabawek, itp.
W kwestii ekwipunku smyka bardzo przydatny okazał się termometr (akurat trafiło nam się ząbkowanie), apteczka z żelem na dziąsła, krem z filtrem, krem do ciała. Zbędny okazał się podgrzewacz do pokarmu i blender, bo posiłki robiliśmy na bieżąco lub dawaliśmy słoiczki z temp. pokojową. Aaa… wzięliśmy ze sobą dwa pięciolitrowe baniaczki z wodą mineralną dla synka, by mieć pewność, co pije – resztę sukcesywnie dokupowaliśmy na miejscu. Nie było żadnego problemu ze spożywczymi zakupami.
W podróż wybraliśmy się pod koniec maja, by uniknąć tłumów i upałów. Jechaliśmy w dzień, bo nie chcieliśmy synkowi mieszać z nockami. Spisywał się znakomicie – choć dużą pomocą były „skarby maminej torebki”, których wypakowywanie i zapakowywanie zajmowało synka na dłuższą chwilę. Sprawdziły się też chrupki kukurydziane :) W sumie na każdym etapie mieliśmy po dwa postoje, bo jeszcze synek zaliczał około godzinną drzemkę.
Czas w Chorwacji wspominamy wspaniale. Nocowaliśmy w domku w gaiku oliwnym na wyspie Brač – przecudne miejsce. Uwielbialiśmy chodzić nad wodę. Mimo iż kamyki kłuły smyka w nóżki nie chciał wracać z nad morza do apartamentu. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy na zabawie ze szkrabem i nad wodą właśnie.
Dużo spacerowaliśmy (dobrze, że mieliśmy nosidło ze sobą) i zwiedzaliśmy, ale był też czas na plażowanie. Wybraliśmy się też w góry i do pustelni – także nudy nie zaznaliśmy! Młodemu też było widać, że się podoba! Było tak fantastycznie, że żal było wracać! Także z czystym sumieniem i ze szczerego serca polecam wakacje z maluchem – i nie dajcie się zwieźć, że będziecie umęczeni – warto, bo tych wspomnień nikt Wam nie zabierze!
Pozdrawiam,
Joanna Sokołowska