Na hasło „Norwegia” wszyscy kiwali tylko głowami i wzdychali, że za drogo. Że pewnie pięknie, ale ‘nie da się’. A na pewno nie tak, jak sobie wymarzyliśmy. A marzyliśmy, żeby być w drodze, gdzie oczy poniosą, bez napiętego planu, choć jakiś plan musiał być. Ciułaliśmy więc przez rok, a każdy odkładany grosz przybliżał nas do celu.
I w końcu ruszyliśmy z naszą dwójką już prawie nastolatków. Szybki lot, odbiór kampera, chwila na złapanie oddechu, a potem w kierunku norweskich bezkresnych przestrzeni. To jest ten moment, gdy za gardło chwyta wzruszenie, bo oto sam spełniasz swoje marzenia. Bezcenne uczucie, dzięki któremu nabierasz odwagi również w zwykłej prozie życia.
Pierwsza noc na dziko gdzieś w okolicach Otty. Nad ranem budzimy się z przymrozkiem na nosach – nie zadziałało ogrzewanie ;P Ale wokoło jest tak pięknie i dziko, że zakładamy wszystko, co da się na siebie wrzucić i wybiegamy chłonąc widoki. Przestrzeń Parku Narodowego Jotunheimen . Ogromne kamienie. I cisza. Tak nas wita Norwegia, a my już wiemy, że to będzie wyjątkowy czas.
Nie mieliśmy wygórowanych oczekiwań co do pogody – zakładaliśmy, ze może lać choćby i cały tydzień, dlatego trzeba cieszyć się z każdego słonecznego dnia. Pierwsze dni piękne – rześkie, ale słoneczne. Szybka weryfikacja planów i decyzja: ruszamy w góry! Najpierw szlak Besseggen ostrą granią pomiędzy dwoma jeziorami Gjende i Bessvatnet . Zjawiskowe widoki, zatrzymujemy się nie tylko po to, by je chłonąć, ale i złapać oddech! Wymagające podejścia z najwyższym punktem ponad 1700m.n.p.m. dają w kość! Brakuje trochę oznaczeń – ile kilometrów za nami, ile przed.. Norwegowie rzadko podają odległości, raczej czas przejścia. 6/7h marszu miało być – jak później się okazuje, chyba raczej biegu! Gdy myślimy, że jeszcze jakieś 2-3h przed nami natykamy się na pierwszą tabliczkę z informacją – środek trasy! Oj… A w Memurubu mamy taksówkę wodną z powrotem. Było ciężko, ale dzieciaki dały radę! Pierwsza nauczka, że w Norwegii nie ma przelewek – lepiej zaplanować z zapasem, bo zawsze będziesz iść z oczami dookoła głowy. Czytaj – żółwim tempem
Nogi trochę zorane, ale kolejny słoneczny dzień, góry wołają… Jedziemy do Andalsnes, a jedziemy jedną z najpiękniejszych dróg – E136, gdzie strome szczyty wyrastają wprost z poziomu asfaltu, a wokoło huczą dziesiątki wodospadów. Nie ma zmęczenia, nie ma dosypiania w drodze – żal oczy zamknąć choćby na chwilę. Rezerwujemy wcześniej autobus, który rano wywozi nas na początek szlaku Romsdalseggen. Tym razem układ jest lepszy – nie trzeba gnać, by na coś zdążyć. Idziemy w swoim tempie i rozkoszujemy się każdym z około 10km (nam wyszło prawie 12km). Wspinamy się pod górę i to znaczy, że DOSŁOWNIE wdrapujemy się na szczyt. Żadne tam trawersowanie wokoło! Po drodze mija nas Kílian Jornet , ale zanim odkopię w pamięci jego twarz i skojarzę, jest już za późno na zdjęcie. Jesteśmy na górze i panorama na górskie szczyty zmienia się diametralnie. Przed nami otwiera się widok na fiord otoczony górami. Jest pięknie. Jest tak pięknie, że nikt nic nie mówi, bo słowa wydają się płytkie. Idziemy długo mając katalogowe widoki z każdej strony. Z każdej, bo są momenty że panorama ma niemal 360 stopni. To te momenty, gdy grań kurczy się do ok. 1,5m, a po obu stronach przepaście. Przełykam z trudem ślinę i nie spuszczam dzieci z oka, ale dla nich to przygoda życia. Później z perspektywy wiem, że było ciężko, ale - przy zachowaniu rozwagi – bezpiecznie. Jednak wtedy strach paraliżował nieco ruchy. Gdy jemy kanapki na zboczu góry z widokiem na fiord myślę, że to jest właśnie ta chwila warta każdego zmęczenia i pozdzieranych pięt! Ostatnie zejście daje nam w kość – idzie się długo, długo przez las, ale idzie się prawie pionowo w dół. Następnego dnia wszyscy mamy uda jak po miesięcznej jeździe konno ;P
Po dwóch intensywnych dniach czujemy, że dzieci potrzebują zwolnienia tempa. Kierujemy się w stronę słynnej Drogi Atlantyckiej. Kilometrów sporo, nogi odpoczywają, ale suma summarum lekkie rozczarowanie. Droga może i ładna (pewnie z lotu ptaka najładniejsza), jednak tłumy turystów odstraszają nas skutecznie. Zastanawiamy się przez chwilę nad secesyjnym Alesund – jechać, nie jechać..? Wygrywa to, co w Norwegii jest najtrudniejsze – szybko kurczące się zasoby w portfelu. Rozległe dzikie przestrzenie, góry to nie tylko mniej ludzi, ale i mniej okazji, by wydawać. Zajadamy więc kolejny dzień makaron z sosem, parzymy kawę i trzymamy się z daleka od miejsc, gdzie o wydatki nietrudno.
Dlatego kolejne dni spędzamy dreptając gdzie się da, a widowiskowych szlaków krótszych i tych bardziej wymagających nie brakuje. Geiranger położone przepięknie nad malowniczym Gerirangerfjorden ma mnóstwo opcji – wystarczy wziąć mapkę z Punktu Informacyjnego. To właśnie tu znajduje się jeden z piękniejszych campingów – na uboczu, nad samym fiordem. Żałujemy, że nie mamy własnych kajaków, a wypożyczenie nie wchodzi w rachubę.
I te ich drogi… Narodowa Droga Krajobrazowa nr 55 – jedziesz przez dziki, nieokiełznany krajobraz. To właśnie ta Norwegia, o jakiej marzyliśmy. Pokłon lodowcowi Nigardsbreen i dalej Drogą Śnieżną. Można było też najdłuższym tunelem Lærdal (24,5km), my jednak wolimy przestrzenie. No i tuneli już mamy nieco dość! Przez cały ten czas towarzyszy nam sierpniowe słońce, za co dziękujemyw duchu każdego dnia. Oberwanie chmury przychodzi raz i to tam, gdzie powinno – w najbardziej deszczowym europejskim mieście - Bergen! To jedyne miasto, w którym zatrzymujemy się na kilka godzin. Leje, wieje, a my w końcu możemy zrobić użytek z tych pieczołowicie wyszukanych przed wyjazdem ubrań ;P
Norweskie ‘must see’ musi być choć jedno – pada na Preikestolen. Jest tak, jak przewidywaliśmy. Tłumy, tłumy, tłumy… Uciekamy szybko i wyhamowujemy powoli ciągnąc się wzdłuż południowego wybrzeża. Jest spokojniej, dzika Norwegia została za nami. Latarnia Lindesnes, plaża w Mandal, śliczne Gjeving z mostkami i zatoczkami – to już inne oblicze tego zróżnicowanego kraju. Leniwe, błogie, luksusowe… Wieczorami palimy ognisko na plaży, wyciszamy się, jest nam dobrze..
Nasz czas się kończy. Dwa tygodnie minęły. Pod powiekami tysiące widoków, kilkadziesiąt kilometrów w nogach. Portfel wprawdzie już pusty, ale to, co nam zostało we wspomnieniach… tego nie da się na nic przeliczyć.
Polecamy również: Islandia - na rowerach z dzieckiem