Tę podróż długo planowaliśmy, choć przecież zajęła nam tylko jeden weekend. Ale w końcu gdy ma się trzech małych chłopców w domu (prawie 6 lat, prawie 3lata i trzymiesięczne niemowlę), to trzeba dobrze wszystko zaplanować. Po jakiejś rozmowie o kosmosie, rozmarzyliśmy się na temat pierników i planetarium już w lutym, nieco cieplej zrobiło dopiero w marcu, a zdrowi byliśmy w kwietniu. No więc w połowie kwietnia zdecydowaliśmy się ruszyć z Gdańska do Torunia. Pociągiem oczywiście, bo jedno z dzieci jest miłośnikiem kolei, no i chcemy podróżować bez szkód dla środowiska. Zanim jeszcze nasz mały wielbiciel pociągów się urodził, byliśmy już w Toruniu z jego 1,5-rocznym wtedy bratem. Były pierniki, był Młyn Wiedzy (z fantastycznymi niebieskimi klockami z gąbki i rzeką do zabawy), no i nocleg w hostelu o tematyce kolejowej. Jak moglibyśmy nie pokazać tego młodszemu dziecku?
No więc ruszyliśmy. Był piątek, starsze dzieci do południa były w przedszkolu, żebyśmy mogli w spokoju się spakować (potem okazało się, że ktoś nie wziął majtek, a nasze najmłodsze dziecko nie miało zapasowych ubranek, ale to już inna historia…). Wyjechaliśmy pociągiem i po całkiem przyjemnej 2,5-godzinnej podróży InterCity trafiliśmy na stację Toruń Główny. Tam Kolejowa Izba Tradycji zapowiadała się kusząco, ale akurat była zamknięta, więc zobaczyliśmy tylko wystawę modeli kolejowych przed wejściem.
Stamtąd znów pociągiem (regionalnym) dotarliśmy do hostelu kolejowego. Okazało się, że we wspomnieniach był trochę bardziej kolejowy niż w rzeczywistości, ale i tak było fajnie i dzieci cały wieczór nie chciały wyjść. Za to nawiązaliśmy znajomość z angolską (tak, angolską!) drużyną szermierzy – bo akurat tam stacjonowało kilka zagranicznych drużyn, które zjechały się na mistrzostwa świata. Szermierze pomagali mi nawet ogarnąć dzieci, które wpadły na pomysł, by wynieść z kawiarni prezentujące się tam dumnie paczki pierników i ruszyć pędem w długą.
Sobota była już bardziej aktywna. Ruszyliśmy w stronę miasta. Sześciolatek i trzylatek zdążyli po drodze się pokłócić, jeden dostał histerii, do tego było zimniej niż się spodziewaliśmy, więc droga nam się dłużyła, ale w końcu dotarliśmy do Starego Miasta. Tam padliśmy ofiarą sprzedawców pamiątek i wyszliśmy z drewnianym mieczem oraz bańkami mydlanymi. Na pewno warto też wspomnieć o licznych posagach, aż proszących się o pozowanie do zdjęć.
W końcu ja zostałam ze śpiącą dwójką w przepięknej kawiarni z freskami na suficie, a dzielny tata z najstarszym dzieckiem poszedł na wystawę łucznictwa japońskiego w Muzeum Narodowym w Kamienicy Pod Złotym Słońcem (Stary Rynek 35). Wrócili przejęci, zwłaszcza 6-latek, który z błyskiem w oku opowiadał o dżinizmie i bogu długowieczności FukuRokuYu. Do tej pory pamięta to imię. O 11:30 było pierwsze wejście do Planetarium na seans o Astropsie Łajce. Szkoda że tylko dla dzieci powyżej czwartego roku życia, ale przynajmniej jedna z naszych pociech się załapała. Seans przejmujący – kino w kopule, odchylone fotele i gwiazdozbiory świecące nad nami, wszystko to robiło niesamowite wrażenie!
Planetarium nie jest takim zwykłym muzeum, nie da się po prostu wejść i zwiedzić, tylko trzeba wejść na konkretną wystawę o danej godzinie. I czasem biletów już nie ma. Ale udało nam się dostać bilety na wystawę interaktywną o kosmosie, na której nasz trzylatek wypatrzył nawet pociągi! Ja w tym czasie jadłam obiad w pobliskiej Karrotce, bo do Planetarium niestety nie można wejść z wózkiem dziecięcym i nie ma też go gdzie zostawić. A my mieliśmy wózek, który spełniał potrójną rolę – przez większość czasu był pojazdem niemowlaka, około południa wysypiał się w nim trzylatek, gdy jego brat lądował w chuście, a poza tym cały dolny kosz wypełniony miał bidonami, termosem, przekąskami i bluzami.
Karrotka na szczęście poza zdrowym i smacznym jedzeniem miała też przewijak, bo zrobiło się w pewnym momencie groźnie. Po jakimś czasie chłopaki do mnie dołączyły, zjedliśmy wszyscy obiad, a potem znów dwójka z nas ruszyła na film w Planetarium – tym razem o małym Niko, czyli Mikołaju Koperniku. Bilety wstępu na seanse weekendowe kosztują 12 zł za osobę (niezależnie od wieku), a na wystawę 8 zł. Na miejscu są toalety, sklepik i miejsce do odpoczynku.
Ale nie cały dzień spędziliśmy w Planetarium. Chodziliśmy wzdłuż rzeki, wzdłuż murów miejskich, zwiedzaliśmy ruiny Zamku Krzyżackiego, oglądaliśmy krzywą wieżę i przepiękny Teatr Lalek. Trafiliśmy też do jakiejś kawiarni na starówce, niestety jedno z dzieci usiadło tuż przy ladzie, na której pięknie prezentowały się talerze z nadziewanymi rogalami… I gdy tylko odwracaliśmy wzrok, sięgało po rogala, a my przepraszając ruszaliśmy do kasy i płaciliśmy za straty.
Zmęczeni niemiłosiernie wróciliśmy do hostelu, by odpocząć przed niedzielnym zwiedzaniem. Bo przecież nie mogliśmy opuścić Torunia bez wizyty w Centrum Nowoczesności, czyli Młynie Wiedzy. Co prawda mamy w Trójmieście Centrum Hewelianum (z takim samym placem zabaw z niebieskimi klockami) i Centrum Eksperyment (z podobną rzeką i stateczkami), ale i tak nie mogliśmy się powstrzymać. I słusznie, bo było tam też wiele oryginalnych elementów.
Był statek kosmiczny, w którym można poleżeć na kosmicznych fotelach (zmęczonej matce trójki przede wszystkim moment leżenia wydawał się kosmiczny), statek piratów, były kusze, z których strzelaliśmy do tarcz, był wielki labirynt dla kulek, wystawa o językach świata i o ciele, wystawa audio i cudowna wystawa z domkiem dla małych Indian, skrzynią ze skarbami, drzewem, stawem i wędkami, wielkim ślimakiem oraz łańcuchem pokarmowym os i pszczół. Chyba w końcu załapaliśmy różnicę między tymi dwoma owadami. Cztery pierwsze piętra budynku łączyło Wahadło Foucaulta, w którym płaszczyzna ruchu powoli zmienia się, dowodząc obrotu Ziemi wokół własnej osi.
Bilet rodzinny na wszystkie wystawy dla 4 osób to koszt 38 zł, bilet ulgowy: 13 zł, a normalny 18 zł, czyli mniej niż w podobnych atrakcjach trójmiejskich. A gdybym miała porównać, to chyba Młyn Wiedzy ma więcej od nich do zaoferowania.
Budynek otwarty jest w weekendy od 11:00 do 17:00. W środku nie było restauracji czy baru, ale na szczęście mieliśmy kanapki i termos. Były za to automaty z kawą. Były szafki na bagaże i większe boksy, gdzie przechowaliśmy walizki. I był też przewijak, ale niestety zorientowaliśmy się za późno, gdy mieliśmy już za sobą przewijanie uśmiechniętego bobasa w wózku (to ja) i na podłodze łazienki (to mój pomysłowy mąż). Był sklep z pamiątkami, z którego na szczęście wyszliśmy nie z torbami, ale z drobnymi prezentami. Mały drewniany transformers okazał się całkiem fajnym towarzyszem podróży powrotnej. A ta zaczęła się już przy samym Młynie Wiedzy, bo jest tam stacja Toruń Wschodni i z niej ruszyliśmy w drogę powrotną.
Toruń – miasto pierników, astronomii, z cudowną starówką wpisaną na listę UNESCO, zdecydowanie wart jest odwiedzin. Na mnie zrobił też trochę dziwne wrażenie miasta, które ma ogromny potencjał, ale nie do końca wykorzystany. Turystów jest tam stosunkowo niewielu, a ceny nieruchomości i najmu pewnie niskie, bo ścisłe centrum miasta pełne było sklepów typu „wszystko za 1,5 zł” czy drobnych sklepów obuwniczych i odzieżowych. Ale może to dobrze, bo nie jest tam drogo, no i nie trzeba przeciskać się przez tłumy. Miasto na pewno spodoba się dzieciakom w każdym wieku. Planetarium i Młyn Wiedzy pewnie najwięcej nauczą dzieci w wielu szkolnym, ale przecież i nasze, przedszkolne jeszcze maluchy miały tam dużo frajdy! I wróciły pełne wrażeń i opowieści o Niko Koperniku, psie Łajce, wahadle Foucaulta (serio!) i japońskich łukach.
A przecież ledwo liznęliśmy tego, co Toruń ma do zaoferowania. Mieliśmy tylko dwie doby na zwiedzanie, więc zmuszeni byliśmy sporo odpuścić – Muzeum Piernika, Muzeum Mikołaja Kopernika, Muzeum Zabawek czy wspinaczkę na wieżę ratuszową. Będzie co zwiedzać kolejnym razem, tylko czy dzieci zrezygnują z powtórki tego, co widziały w tym roku?
Zgłoszenie nadesłała: Małgorzata Zielińska