Nie uważamy, że posiadanie dzieci sprawia, że trzeba zrezygnować z zagranicznych podróży. Miłość do poznawania nowych miejsc i smakowania kultur to właśnie to, co nas połączyło. Dlatego wiedzieliśmy, że chcemy tę pasję rozbudzić w naszym Synku.
Pierwszą swoją podróż odbył już właściwie w moim brzuchu, oczami mamy poznał wtedy tajemniczy i czarujący Lwów. Jednak pierwszy zagraniczny wyjazd zaplanowaliśmy, kiedy Ignacy miał 9 miesięcy. Jako kierunek naszych wakacji wybraliśmy Rumunię. Wybór był zupełnie przypadkowy, pojawiła się oferta tanich biletów lotniczych, decyzja była zatem szybka i spontaniczna.
Przygotowania do wyjazdu
Przygotowania rozpoczęliśmy dosyć standardowo: sprawdzanie atrakcji, obmyślanie planu i trasy wyjazdu, rezerwowanie noclegu na pierwsze dni. Potem jednak pojawiły się wątpliwości i obawy. Jak przygotować Malucha na ten wyjazd? Jak zniesie lot samolotem? Co koniecznie zabrać ze sobą, a co można kupić na miejscu? Wreszcie: jak Synek zareaguje na zetknięcie z zupełnie nową kulturą i trochę innym klimatem?
Ostatecznie jednak uznaliśmy, że nie damy się zwariować. Postanowiliśmy przygotować się tak, aby przetrwać trzy dni – czyli planowaliśmy zakupy, ale też nie chcieliśmy panicznie niczego poszukiwać już w drodze z lotniska. Na liście podstawowych rzeczy do wzięcia (oczywiście poza ubraniami itd.) znalazły się: paczka pampersów, pudełko mleka, opakowanie ulubionej kaszki, musy owocowe, chrupki i inne przekąski dla Synka oraz krem z wysokim filtrem. Dodatkowo szumiący miś, ulubiona książka na dobranoc, nosidło ergonomiczne i mały dzwoneczek, z którym Ignacy się wtedy nie rozstawał.
Zapakowaliśmy także mniejszą torbę z rzeczami do samolotu, w której znajdowało się wszystko to, co zwykle zabieramy na spacer, a także słuchawki zagłuszające hałas oraz suszone owoce do żucia podczas startu i lądowania (aby pomóc Synkowi odetkać uszy).
Na co dzień używamy dość ciężkiego dwuczęściowego wózka, dlatego zdecydowaliśmy się kupić przed wyjazdem lekki składany wózek typu parasolka. Jak się później okazało, był to strzał w dziesiątkę, ponieważ sporo poruszaliśmy się taksówkami i szybkie składanie i rozkładanie wózka było wybawieniem. Wybraliśmy wózek z zdecydowanie niższej półki cenowej – wiedzieliśmy, że będziemy używać go tylko na wyjazdach.
Podróż
W końcu nadszedł długo wyczekiwany czas podróży. Zdecydowaliśmy się dotrzeć na lotnisko pociągiem, co było dość ryzykowne z naszym Maluchem, ale na szczęście zniósł dość dobrze pierwszą część podróży. Po przesiadce dotarliśmy na Lotnisko Chopina, skąd odlatywał nasz samolot.
Najbardziej obawiałam się samego lotu, jednak nie taki diabeł straszny, jak go malują. Najgorszą z wszystkich niedogodności okazało się dla naszego Synka unieruchomienie na moich kolanach podczas startu i lądowania. Pomiędzy nimi Ignacy spokojnie raczkował z jednego siedzenia na drugie, bawił się, jadł i raczej nie odnotował doniosłości tej chwili. :)
Po niespełna dwóch godzinach lotu znaleźliśmy się w parnym i dusznym Bukareszcie. W planie mieliśmy zwiedzenie stolicy, jednak odstraszył nas straszny upał i następnego ranka uciekliśmy pociągiem nad morze do Konstancy. Okazało się, że podróż pociągiem to stosunkowo droga opcja transportu, w porównaniu chociażby do cen kolei w Polsce. Jednocześnie pociągi najczęściej są klimatyzowane, choć klimatyzacja ta pozostawia wiele do życzenia. Za duży atut można uznać jednak fakt, że na dany przejazd sprzedaje się ilość miejsc odpowiadającą ilości miejsc w pociągu, więc mamy pewność, że unikniemy tłoku.
Konstanca i Mamaia
Nad morzem również było gorąco, ale zdecydowanie bardziej znośnie. Poza tym mieliśmy możliwość ochłodzenia się w morzu. Ignacego morze pierwszego dnia zafascynowało, ale też wystraszyło słoną wodą, która naleciała mu do oczu. Nie zdecydował się już na morską kąpiel aż do końca wyjazdu, ale za to z wielką radością bawił się w piasku i pluskał w wykopanych przez nas dziurach. :)
W Konstancy, poza oczywiście samą plażą, warto z dziećmi odwiedzić Akwarium oraz znajdujące się obok niewielkie zoo. Pokaz delfinów zrobił ogromne wrażenie nie tylko na Ignacym, ale też na nas. Zoo jest właściwie w większości zamieszkałe przez zwierzaki, które dla nas nie są zbyt egzotyczne (jak np. kozy i kury), ale dla Malucha, który dopiero poznaje świat zwierząt, będzie ciekawą przygodą.
Zwiedziliśmy także najbardziej znane atrakcje: Kasyno, Muzeum Historii Narodowej, pobliski meczet z wieżą widokową, deptak. Punkty te znajdują się blisko siebie, można je łatwo zwiedzić za jednym zamachem, ale z Maluchem trzeba mieć chustę lub nosidło, bo np. do Muzeum i na wieżę z wózkiem nie da się wjechać.
Poza tym warto odwiedzić którąś z restauracji znajdujących się przy plaży, mają tarasy z niesamowitym widokiem i bardzo relaksującą atmosferę. A zjeść warto oczywiście ryby i owoce morza. Ignacy właśnie w Rumunii pokochał jeść ryby i to mu na szczęście zostało.
Odwiedziliśmy także bardziej popularną plażę w pobliskiej Mamai, jednak odstraszyły nas tłumy turystów. Chociaż starszym dzieciom być może przypadłyby do gustu stragany i knajpy jak nad polskim morzem.
Braiła i Błotne Wulkany w Berca
Po kilku dniach nad morzem zdecydowaliśmy się zobaczyć polecaną na wielu forach Deltę Dunaju. Z Konstancy mieliśmy jednak kawał drogi, więc zdecydowaliśmy się wypożyczyć samochód i rozłożyć podróż na dwie części. Pierwszym przystankiem była Braiła. Miejscowość ta nie słynie z niczego szczególnego, jednak jak większość miast w Rumunii uraczyła nas ciekawą architekturą i starymi świątyniami. Na obrzeżach Braiły znajduje się też świetna restauracja – z owocami morza oczywiście.
Spędziliśmy tam w sumie trzy dni, ponieważ okazało się, że stamtąd mamy już stosunkowo niedaleko do jedynych w swoim rodzaju błotnych wulkanów w Bercy. Z mojej perspektywy jest to miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć. Błoto w grafitowym kolorze, które bulgocze obok twoich stóp i zasycha w gorącym słońcu, naprawdę zachwyca. Osobiście polecam zobaczyć też te mniej uczęszczane, gdzie można z dala od turystycznego zgiełku pospacerować po wulkanie bosymi stopami i spokojnie się nim nacieszyć. Miejsce to zafascynowało nas wszystkich, tatę Ignacego do tego stopnia, że nawet mi się tam oświadczył. :) Synek zaś był zachwycony możliwością raczkowania po zupełnie nieznanym i niepodobnym do niczego ciepłym i miękkawym podłożu.
Wszystkie wulkany znajdują się w pobliżu siebie, więc jeśli mamy możliwość podróży samochodem, da się je spokojnie obejrzeć jednego dnia.
Tulcza i Murighiol
Najbardziej znaną bazą wypadową do Delty Dunaju jest Tulcza. Odwiedziliśmy ją tylko przejazdem, aby zorientować się w porcie w cenach i możliwościach rejsu. Warto wybrać się na spacer w porcie chociażby ze względu na przyjemne restauracje i genialne lodziarnie.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się spędzić kilka dni w pobliskiej miejscowości Murighiol, ponieważ byliśmy już zmęczeni poprzednimi dniami, które spędziliśmy w dużej mierze w samochodzie. Znaleźliśmy tam nocleg w przyjemnym i rodzinnym ośrodku z basenem w przystępnej cenie.
W Murighiol czas upływał nam zatem na kąpielach w basenie, spacerach po, bądź co bądź, malowniczej wiosce i planowaniu naszego rejsu. Jest to miejsce wielokulturowe, skupia mieszkańców różnego pochodzenia, dlatego etniczna architektura wioski to nie lada gratka. Domki pokryte są ludowymi malowidłami i rzeźbami.
Rejs planowaliśmy dość długo, wątpliwości przysporzyły nam ceny – ok 600 – 1000 zł za rejs (zastanawialiśmy się, czy warto wydać tyle na taką atrakcję) oraz proponowana długość rejsów – kilka godzin lub cały dzień (wg nas nierealne z niemowlakiem). Udało nam się jednak znaleźć podczas spaceru w porcie młodego chłopaka, który zgodził się zabrać nas na dwugodzinny rejs za ok 200 zł.
Z względów bezpieczeństwa Ignacy spędził rejs w nosidle, ponieważ łódka była dość mała i nie chcieliśmy ryzykować, że wpadnie do wody. Podczas rejsu mnóstwo rzeczy zwracało jego uwagę, z łódką i wodą włącznie, więc wytrzymał ten czas nawet spokojnie. Zaznaczam jednak, że te dwie godziny to faktycznie było dla niego maksimum, pod koniec było widać u niego zmęczenie i dyskomfort.
Sam rejs był… magiczny. :) Aż trudno opisać to słowami. Delta Dunaju to bowiem zupełnie inny świat, ostoja niczym niezmąconej natury. Setki gatunków ptaków i roślin, rozwijających się w niezmąconym przez człowieka spokoju. Mieliśmy duże szczęście, bo poza chociażby liliami wodnymi udało nam się zobaczyć małe pelikany, które uczą się latać. Synek rozglądał się z ogromnym zapałem, podziwiając różne zwierzęta i machając ludziom z innych łódek. Deltę Dunaju uznaliśmy wspólnie za miejsce, które koniecznie trzeba w Rumunii odwiedzić, nawet kosztem innych atrakcji.
Właśnie w porcie spotkaliśmy Kamilę, zakochaną w Rumunii przewodniczkę, która poleciła nam ostatni punkt naszego wyjazdu: Eforie i jezioro Techirighiol.
Eforie Nord i Jezioro Techirghiol
Aby dotrzeć do Eforie, ponownie wynajęliśmy samochód. Bez niego musielibyśmy tłuc się z Murighiol busikiem na kształt furmanki. Miałoby to swój urok, gdyby nie nasz Maluch, który raczej nie zniósłby tego najlepiej.
Miejscowości Eforie Nord i Eforie Sud to popularne miejscowości nadmorskie, które słyną z pobliskiego Jeziora Techirghiol. Znajdują się tam lecznicze błota, które w połączeniu z wysoko zasoloną wodą z jeziora mają być kuracją na reumatyzm i pigułką zatrzymującą młodość. Dla nas była to przede wszystkim ciekawostka i przygoda.
Faktycznie była to dla nas świetna zabawa. Ignacy także z radością wytarzał się w błocie, mimo jego nieprzyjemnego zapachu. Jednak kąpiel w słonej wodzie nie należała do najprzyjemniejszych, drażniła lekko podrażnioną przez błoto skórę. My jakoś wytrzymaliśmy, ale Ignacego obmyliśmy dokładniej wodą z butelki.
Droga powrotna
Do Polski dotarliśmy takim sposobem, jak wcześniej w drugą stronę. Z Eforie pojechaliśmy taksówką do Konstancy, stamtąd pociągiem do Bukaresztu i taksówką na lotnisko. Nasz lot był opóźniony, co niestety skutkowało tym, że nie zdążyliśmy na pociąg w Polsce i musieliśmy pojechać późniejszym, właściwie już nocnym. Na szczęście już na dworcu w Warszawie Ignacy zasnął i reszta podróży przebiegła w miarę spokojnie.
Przydatne informacje
Waluta rumuńska – lei – mniej więcej odpowiada wartością polskiemu złotemu. To bardzo ułatwia zakupy itp.
Z całego serca polecam zabrać dla Malucha nosidło lub chustę. Gdybym miała zrezygnować z wózka lub nosidła na tym wyjeździe, to zdecydowanie zrezygnowałabym z wózka, ponieważ korzystaliśmy z niego znacznie mniej. Nosidło przydało się już na lotnisku i potem na plaży. Ponadto Ignacy codziennie rano zwiedzał z Tatą okolicę, kiedy ja trochę dosypiałam. :) Warto podarować sobie taką wolność i swobodę wejścia wszędzie, gdzie się zapragnie.
Latem w Rumunii można spodziewać się upałów, dlatego polecam lekkie przewiewne ubrania, bambusowe czapki i smarowanie filtrem Malucha aż do znudzenia. Przydatna może okazać się także sól fizjologiczna, my musieliśmy dokupić w aptece, bo suche powietrze i klimatyzacja podrażniły Synkowi oczy.
Nasze obawy o zderzenie Synka z nową kulturą były zupełnie bezpodstawne. Ignacy szybko adaptował się do nowych miejsc i z łatwością poznawał się z ludźmi. Poza tym Rumuni kochają dzieci. Naprawdę trudno znaleźć miejsce, które nie jest przyjazne dzieciom i w którym nie zostaną z radością przywitane. Wszędzie, gdzie pojawiliśmy się z Synkiem, przyjmowano nas serdecznie, a Ignacy zwykle zostawał dodatkowo uraczony jakimś miejscowym smakołykiem.
Jedzenie dla dzieci jest w Rumunii bardzo drogie, niektóre rzeczy nawet dwa razy droższe niż w Polsce. Dotyczy to zarówno mleka modyfikowanego, jak i dań w słoiczkach i przekąsek. Ich wybór jest także stosunkowo niewielki, nawet w supermarketach. Trudno o zdrowe przekąski dla Malucha w mniejszych sklepach, tylko te duże mają działy z zdrową żywnością. Dlatego jeśli planujecie krótszy wyjazd niż nasz lub chcecie wybrać się samochodem, warto zabrać jak najwięcej dziecięcego jedzenia ze sobą. To duża oszczędność pieniędzy oraz czasu, spędzonego na poszukiwaniach.
Dwa tygodnie okazały się odpowiednim dla nas czasem wyjazdu. Na tyle długim, aby sporo zobaczyć i jednocześnie nie robić tego w pośpiechu oraz dać sobie czas na przedłużanie różnych czynności ze względu na Malucha.
I najważniejsze – słyszałam wiele razy przerażenie w głosie ludzi, kiedy rozmawiałam z nimi o zagranicznych wakacjach z niemowlakiem/małym dzieckiem. Moim zdaniem, bardzo dużo zależy od Waszego nastawienia, na pewno nie pomoże stres i napięcie. Zbawienne za to jest planowania z jednoczesną świadomością, że plany te mogą nie wypalić. :) Dajmy sobie spokój z zamartwianiem o przeróżne rzeczy, bo zazwyczaj okazuje się, że dzieci są bardziej odporne i potrafią przystosować się do wielu sytuacji lepiej niż dorośli.
Podróżowanie z dzieckiem jest na pewno inne, ale moim zdaniem nie gorsze. Zapewne gdybyśmy byli tylko we dwoje moglibyśmy narzucić szybsze tempo zwiedzania, zobaczyć więcej. Jednocześnie jednak obecność Malucha sprawiła, że pełniej i głębiej doświadczyliśmy naszej podróży. Mieliśmy czas i motywację, aby pochylić się nad wieloma pięknymi rzeczami i miejscami, które bez Ignacego moglibyśmy przeoczyć. Synek dał nam szansę niespiesznego poznawania uroków i kultury Rumunii, pokazał nam, że warto spojrzeć na podróż szeroko otwartymi i ciekawymi oczami dziecka.
Czytaj również: Majówka śladami Draculi