„Po co tam jedziecie, przecież tam nic nie ma!..”, albo „To tam coś w ogóle jest?”. Usłyszeliśmy też „zjedzą was tam komary i kleszcze, samo robactwo!”, ”jedźcie lepiej nad morze albo w góry, a nie tam gdzieś na koniec świata”. Moje ulubione to jednak „… aha, czyli na Mazury jedziecie?”. Ktoś dorzucił też „biegun zimna” i „zielone płuca Polski”. Do tego trzeba dodać te wielkie od zdziwienia oczy i zmarszczone od wysiłku myślenia czoła... Tak nasi znajomi i rodzina „zachęcali” nas do wyjazdu i „kibicowali” mojemu pomysłowi… Na przekór głosom z otoczenia i w zgodzie z własną intuicją postanowiłam odkryć (najpierw googlowaniem w internecie:) i odczarować tą wydawałoby się zapomnianą przez Boga i ludzi krainę. Stawka wzrosła, no bo przecież nie o samotne podróżowanie tu chodzi, a o rodzinne wypoczywanie i zwiedzanie, i to z roczniakiem w roli głównej! Jak sprawić, żeby miejsce, któremu nikt z naszych znajomych nie daje za bardzo szansy, zachwyciło nas i zapadło w pamięć na długie lata? No i żeby ta terra incognita dała się oswoić, żeby potrzeba odkrywania miejsc nieoczywistych została zaspokojona? Jak zwykle stawiam na dobre przygotowanie. Googluje, czytam, sprawdzam, przeglądam mapki, fora, opisy, blogi, robię plany wycieczek po okolicy, jakieś notatki… Internet pozostawia mnie w głębokim szoku, że ta kraina tak rzadko wybierana przez naszych rodaków, ma tyle do zaoferowania! W czasach kiedy chętniej podróżujemy na Wyspy Kanaryjskie, do Grecji, Chorwacji czy Egiptu, zapominamy nieco o naszej rodzimej turystyce i jej walorach. Niby banał, ale trochę mi wstyd, że cudze chwalimy, a swego nie znamy… Więcej mi nie trzeba, ruszamy rodzinnie odkrywać Suwalszczyznę:)!
Lipiec oferuje sporo deszczu, w końcu to najbardziej deszczowy miesiąc w roku… Jeśli dołożyć do tego niekończącą się drogę na Suwalszczyznę, samochód wyładowany po brzegi bagażami i roczniaka, który protestuje w foteliku i domaga się wolności wyciem, to motywacja może spaść. 400km pokonujemy w 8h z kilkoma postojami. Nie ma przecież autostrad, które tak bardzo kochamy, a większość drogi wiedzie przez mniejsze i większe miejscowości, przez wsie. Roboty drogowe, kiepska nawierzchnia, traktory jadące przed nami 20km/h też nie umilają trasy. Do celu doprowadza nas chyba jedynie nieskończona ilość wypitej kawy na stacjach benzynowych i gps, który od czasu do czasu „świruje” na tych terenach. Zaczynam powoli rozumieć, dlaczego tak mało turystów zapuszcza się w to miejsce… Po przyjeździe wpadamy od razu w objęcia Morfeusza, nawet dziecko nie ma siły wyć w nocy…
Suwalszczyzna chyba bardzo chce nam wynagrodzić trudy podróży. Rano już nie pada, niebo się wypogadza i przez okno naszej agro-kwatery zagląda do nas słonko. Humory od razu się poprawiają, a piękna pogoda utrzymuje się do końca naszego pobytu – fantastycznie:)!
A może warto odwiedzić Suwałki? Sprawdź koniecznie:
Na początek robimy rekonesans bliżej naszej bazy noclegowej. Jedziemy powłóczyć się po Augustowie. Do tej pory Augustów kojarzył mi się głównie z kanałem augustowskim i Puszczą Augustowską, które przewinęły się gdzieś z nazwy na lekcjach w szkole. Ja domagam się swoich własnych skojarzeń… Spacerujemy leniwie po deptaku w okolicy plaży miejskiej, wcinamy lody, moczymy stópki w jeziorze Necko, gapimy się na innych turystów i na dzieciaki śmigające po drzewach w parku linowym (Lemur Park). Czas zwolnił. Nie musimy trzymać się codziennych reguł, rytuałów i przyzwyczajeń. Śniadanie może być o 12:00 i mogą być nim gofry z budki, które jemy z roczniakiem na spółę. Tak lubimy najbardziej. Nie denerwuje mnie ścisk, gwar i dzikie hordy turystów. Nie ma ich tu dużo jak na szczyt sezonu (np. porównując do tego co dzieje się na naszych nadmorskich plażach…)! Mamy u siebie w mieście taki „kurort” nas zalewem, takie nasze „Saint Tropez”. Na deptaku i plaży w Augustowie nie widzę nawet połowy tych spragnionych wody i słońca plażowiczów, co u nas.
Miłe zaskoczenie, zaczyna mi się podobać coraz bardziej:). Zmieniamy środek lokomocji, wybieramy usługi Żeglugi Augustowskiej i rejs „Dolina Rospudy” wiodący rzeką Netta, jeziorem Necko i jeziorem Rospuda. Opcja na półtorej godziny. W sam raz dla nieprzewidywalnego roczniaka:). Płyniemy statkiem Serwy. Ma on szczególną historię. Podczas pielgrzymki w 1999 r. płynął nim po jeziorach augustowskich i kanale augustowskim Papież Jan Paweł II. Na statku znajduje się mała „wystawa” upamiętniająca to wydarzenie. Na pamiątkę tamtego rejsu trasę, po której pływał Ojciec Święty nazwano Szlakiem Papieskim. W czasie naszego rejsu podziwiamy piękno jezior, słuchamy historii związanych z Augustowem i jeziorami. A w tle lecą hity, przy których bawili się pewnie kiedyś moi rodzice: „Augustowskie noce”, „Beata z Albatrosa”, „Goniąc kormorany”… Pisałam wcześniej, że czas zwolnił? Nie, czas tutaj zawrócił:).
Woda wyciąga siły. Wiadomo, człowiek głodnieje, nawet jeśli jest to tylko rejs turystyczny:). Żołądek dopomina się o jakąś solidną strawę. Idziemy więc na obiad do legendarnego Albatrosa, o którym śpiewał Janusz Laskowski (a raczej o pięknej Beacie z Albatrosa:). Lokal powstał w czasach głębokiego PRL-u i… trochę w nich pozostał, ale w tym dobrym rozumieniu, które przywodzi na myśl miłe, sentymentalne skojarzenia. Nieco staroświecki, bankietowy wystrój, obsługa „pod kołnierzykiem”, proste, domowe menu (z kompotem truskawkowym!) bez żadnych ekstrawagancji i hipsterskich fanaberii. Nie widzę tu wielu turystów. Ktoś robi stypę, w sali obok jest impreza okolicznościowa. Zdaje się, że trafiliśmy do miejsca, które doceniają głównie lokalsi. Rzucam się na chłodnik i kartacze, których nigdy wcześniej nie jadłam. Szkraba również częstuję, ale nie podziela mojego entuzjazmu. Od kartaczy ważniejsze jest wspinanie się na scenę obitą frędzlowatą wykładziną dywanową i wsadzanie palców do kontaktu. Ciężko nadążyć;). Aha… „Beaty z Albatrosa” nigdzie ani śladu;).
Kolejnego dnia czas wcielić moje plany wycieczkowe w życie. Ruszamy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego (SPK). Park utworzono w 1976 r. Na jego piękno i malowniczość składają się duże otwarte przestrzenie (60% powierzchni to użytki rolne), lasy, łąki, jeziora, rzeki oraz pagórkowatość terenu, która przypomina kupki piasku usypane w piaskownicy przez małe, dziecięce rączki:). W dużym uproszczeniu to pamiątka po zlodowaceniach i lądolodzie, który cofając się zrzucał z siebie cały materiał, który udało mu się wcześniej nagromadzić (głazy, kamienie, piasek, żwir…). Przy okazji zaopatrzył też SPK w liczne jeziora (24 na terenie parku), w tym najgłębsze jezioro w Polsce (Hańcza 108,5 m. głębokości), drugie co do głębokości w Europie. Dziękujemy ci lądolodzie:)! Zaczynamy naszą wycieczkę w Malesowiźnie – Turtulu. Tu znajduje się siedziba SPK, informacja turystyczna, baza edukacyjno – noclegowa, wypożyczalnia sprzętu sportowego. Od XVII w. do lat 60-tych XX w. funkcjonował tutaj jeszcze młyn wodny. Udajemy się na punkt widokowy, z którego widać cały Turtul jak na dłoni.
Maluch pokonuje zgrabnie schodki zapakowany do wypożyczonego nosidła turystycznego. Jednak szybko przekonuję się, że nosidło tym razem nie jest nam, aż tak niezbędne jak na wcześniejszych wyprawach. Po pierwsze nie jest „górzyście”, po drugie małe stópki wiedzione ciekawością ich właściciela wszędzie pragną tuptać już same (z mniejszym lub większym powodzeniem:), po trzecie, wykorzystywanie rąk dorosłego do noszenia jest nadal jedną z ulubionych form transportu bąbla;)…No i po czwarte SPK bez problemu można objechać samochodem zaliczając po drodze mniejsze i większe atrakcje.
Co prawda droga asfaltowa w SPK to raczej luksus i częściej przejedziemy po jakiejś szutrówce utrzymanej w dobrym stanie, ale nasz samochodzik zdążył się już zahartować… My też:). Turtul stawia na edukację przyrodniczą. Odbywają się tu warsztaty przyrodnicze, zielone szkoły, zajęcia terenowe, wystawy, prezentacje multimedialne, questy. Nieźle jak na jakiś przysiółek położony na końcu świata;). Nasz maluch jeszcze nie rozumie czym jest ścieżka dydaktyczno-przyrodnicza, ale za to bardzo podoba mu się drewniana malina i grzyb jego wielkości, które można sobie poklepać i ugryźć :)…
Kręcimy się jeszcze trochę po Turtulu i ruszamy nad jezioro Hańcza. Po drodze chcemy coś zjeść w przydrożnym barze o tej samej nazwie. Niestety jakoś nie przyszło nam wcześniej do głowy, żeby mieć przy sobie zapas gotówki. Najbliższy bankomat jest podobno w Suwałkach. Chociaż właściciel baru sam nie jest pewien, nawet nie wydaje się być tym specjalnie zainteresowany:). Prawda stara jak świat, na końcu wygrywa ten, kto zostaje z gotówką. Zwiedzając Suwalszczyznę warto o tym pamiętać:). Głodni, ale nie zniechęceni, zatrzymujemy się na chwilę na małej plaży nad jeziorem Hańcza, podziwiamy krajobrazy, robimy zdjęcia. Jak na akwen, który jest „naj” (najgłębsze jezioro w Polsce), stosunkowo mało tu plażowiczów, zaledwie garstka, a przecież to środek sezonu!
Zero wyznawców parawaningu, sprzedawców lodów i jagodzianek wałęsających się wśród ręczników plażowych, podpitych i umęczonych słońcem wczasowiczów. Czas stanął tu w miejscu. Ma to swój niewątpliwy urok. Hańcza jest również świetną bazą do nurkowania, nieopodal plaży znajduje się niewielka stacja nurkowa. Przejrzystość wody jest tu doskonała!
Następnie udajemy się do wsi Wodziłki. Znana jest głównie z molenny (świątynia) z końca XIX w., ruskich bani (łaźnia parowa) oraz zamieszkujących ją staroobrzędowców. Po rozłamie cerkwi prawosławnej w XVII w. staroobrzędowcy pragnąc zachować swoje rytuały i zwyczaje, uciekali z Rosji przed prześladowaniami religijnymi. Tutaj znaleźli schronienie. Cykamy parę fotek i wiedzieni głodem i brakiem gotówki udajemy się przez te malownicze tereny w stronę Suwałk. Po drodze mijamy Górę Cisową, kolejny punkt widokowy, z którego można podziwiać piękno suwalskiej ziemi.
W Suwałkach kosztujemy kuchni tatarskiej „U Alika”. Dla nas to odległe smaki, więc tym chętniej udajemy się w podróż kulinarną po kresach wschodnich. Zajadamy się kibinami i nalistnikiem, natomiast maluch wybiera butelkę mleka;). No cóż, do niektórych smaków trzeba po prostu dojrzeć:)…
Podróżując po Suwalszczyźnie koniecznie trzeba posmakować kuchni regionalnej, jakże odmiennej od potraw, które jemy na co dzień w domu. Omijamy restauracje i knajpy, które serwują pizzę, makarony, rosół i schabowego z kapustą (chociaż przecież bardzo nam smakują te dania;). Wyszukujemy takie, które w swoim menu mają regionalne specjały np.: kartacze, babkę ziemniaczaną, soczewiaki, bliny, chołodziec litewski (czyli chłodnik;), sękacze czy mrowisko… Nie należy również zapominać o rybach z lokalnych jezior! Podróż po Suwalszczyźnie byłaby niekompletna bez tych wszystkich smaków. Solidnie posileni ruszamy na spacer po Suwałkach.
W tym czasie w Parku Konstytucji 3 Maja odbywa się Suwalski Jarmark Folkloru. Lokalni producenci, artyści i rękodzielnicy prezentują swoje wyroby. Jest gwarno, smacznie i kolorowo. Jarmarkowi akompaniuje muzyka i śpiew regionalnych zespołów folklorystycznych. Poluję na ser z Wiżajn. Wieś Wiżajny znana jest z produkcji dojrzewającego sera podpuszczkowego. Amatorzy i koneserzy sera na pewno docenią jego walory smakowe. Niestety udaje mi się znaleźć „jedynie” legendarny ser… koryciński;). Nie rozpaczam specjalnie.
Naładowani folklorem idziemy do Muzeum im. Marii Konopnickiej. Urządzone je w dworku, w którym pisarka się urodziła i w którym spędziła pierwsze lata życia. Jej twórczość jest szczególnie bliska dzieciom, więc tym chętniej zabieramy tu naszego „krasnala”.
W obrębie muzeum znajduje się jedna z siedmiu wiosek, które składają się na Baśniowy Szlak. Wioski, rozrzucone po różnych wsiach i miasteczkach Suwalszczyzny, swoją tematyką nawiązują do twórczości Marii Konopnickiej, miejscowych legend i baśni. Każda wioska na szlaku ma własnego patrona, odrębną tematykę, zestawy gier, zabaw, animacji dla najmłodszych… i tych trochę starszych:). Przygodę urozmaicają zbierane pieczątki w poszczególnych wioskach i na całym Baśniowym Szlaku. Zaułek Krasnoludków w Suwałkach bardzo przypada nam do gustu.
Mój roczniak oklepuje wszystkie pionki na gigantycznej szachownicy, przegląda się w krzywych zwierciadłach, zasiada na tronie, „gra” w teatrzyku i kręci się razem ze mną na karuzeli.
Ja postanawiam wdrapać się na ogromne krzesło, żeby przez chwilę poczuć się jak krasnoludek;)… Obnaża to jedynie moją kiepską sprawność fizyczną... W ramach podsumowania zabawy w Zaułku Krasnoludków wypada tylko na koniec zacytować pisarkę:
„Czy to bajka, czy nie bajka, Myślcie sobie, jak tam chcecie. A ja przecież wam powiadam: Krasnoludki są na świecie…”
Sporo się działo jak na jeden dzień. A podobno na Suwalszczyźnie nic nie ma…
Po tylu atrakcjach i szybkim tempie, kolejnego dnia pozwalamy sobie załapać lenia… Godziny lecą powoli, jedna za drugą, jakby im się nie chciało. Grzebiemy się strasznie z wyjściem. W końcu jednak się ogarniamy i ruszamy do Wigierskiegu Parku Narodowego (WPN). Zwiedzanie zaczynamy od… obiadu:). Częstuję malucha chłodnikiem i soczewiakami, ale zdecydowanie bardziej podoba mu się zaczepianie obsługi restauracji i innych gości. W końcu po długiej walce wciskamy w niego parę łyżek słoiczkowego jedzenia, ale jak tu spokojnie jeść, gdy przygoda czeka tuż za rogiem? No jak:)?
Symbolem Wigierskiego Parku Narodowego jest bóbr. Pierwsze działania ochronne parku, dotyczyły ochrony tego gatunku, który praktycznie wyniszczono. Dziś populacja bobrów ma się tutaj całkiem dobrze. Tego dnia idziemy na łatwiznę. Odpuszczamy Muzeum Wigier w Starym Folwarku, ścieżki edukacyjne, przyrodnicze, szlaki piesze, których jest tutaj przecież pełno. Z podziwem patrzę z okna samochodu na rowerzystów śmigających szlakiem Green Velo, który biegnie przez park, jak i większą część Suwalszczyzny i Puszczy Augustowskiej. Trasy rowerowe na Suwalszczyźnie mają się na prawdę dobrze. Szlaki są odpowiednio oznakowane i przygotowane. Sporo kwater prywatnych, zajazdów czy restauracji może pochwalić się certyfikatem miejsca przyjaznego rowerzystom Green Velo. Można w nich bez problemu przechować rower, czy też dokonać drobnych prac konserwacyjnych. Obok rowerzystów drugą grupę stanowią kajakarze. Kajak tu, kajak tam. Wszędzie na Suwalszczyźnie napotykamy reklamy jakiś spływów. Najpopularniejsze są chyba spływy Doliną Rospudy i Czarną Hańczą. Wydaje mi się jednak, że spływ kajakiem z roczniakiem to prawdziwy Armagedon, więc natychmiast odpuszczam pomysł. Na kajaki jeszcze przyjdzie kiedyś czas. Duży wybór jezior daje też możliwość spokojnego przepłynięcia jakimś innym sprzętem wodnym. Jednak na odmianę wybieramy podróż zabytkową Wigierską Kolejką Wąskotorową we wsi Płociczna-Tartak.
Przejażdżka w sam raz na pielęgnowanie wakacyjnego lenistwa… Cały przejazd trwa około 2.5 h. Po drodze jest parę punktów widokowych i przystanków, gdzie można pocykać foty, zakupić pamiątki, regionalne miody lub po prostu skoczyć na coś z grilla i kawę. Kolejka sunie powoli, bo jakieś 15km/h, przez Puszczą Augustowską i WPN. Brzdąc uśpiony stukotem kół przesypia piękne okoliczności przyrody, które my akurat możemy przez chwilę spokojnie podziwiać. W pewnym momencie głód malucha wygrywa z usypiającą jazdą... Na postoju „gastronomicznym” proszę o ciepłą wodę na mleko. Wszakże lepiej zwiedza się z pełnym brzuszkiem:). Ważne! W WPN obowiązują karty wstępu, które można zakupić w kilku punktach.
Następnego dnia wybieramy się do Puńska (litewski Punskas). Na Suwalszczyźnie są takie miejsca, gdzie człowiek przyjezdny czuje się nieco zdezorientowany… Wieś Puńsk jest jednym z nich. Niby nadal jesteśmy w Polsce, ale mieszka tu ok. 80% ludności pochodzenia litewskiego i ok. 20% pochodzenia polskiego. Mniejszość jest większością.
Banery reklamowe są przynajmniej w dwóch językach, o ile nie w trzech (ten trzeci to rosyjski lub białoruski, nie znam się, nie mój alfabet;), na ulicy częściej słyszę litewski niż polski, a jeśli już polski, to bardzo melodyjny i z takim miłym dla ucha „L” :)… W zajeździe obsługuje nas dziewczyna, która rozmawia ze mną po polsku, a do koleżanki na kasie zwraca się w tym samym czasie po litewsku. Czad! Smutno mi jest jednak trochę, bo uczymy się języków obcych od wczesnych lat podstawówki, a niewielu z nas jest w stanie mówić z taką płynnością (i to choćby po angielsku)… W Puńsku zwiedzamy Muzeum „Stara Plebania”, które znajduje się obok neogotyckiego kościoła z XIX w. Jak sama nazwa wskazuje mieści się ono w starej, przykościelnej plebanii. Zebrano w nim eksponaty, które obrazują tradycje, zwyczaje, wierzenia i codzienne życie mieszkańców tego regionu.
Mnie do Puńska przywiodły krajki… To kolorowe pasy wyplatane na specjalnym warsztacie, które wpisane są w życie mieszkańców tego regionu. Każdy rodzaj wzoru i kolor ma swoją określoną symbolikę, np. odpowiada za zdrowie, płodność, urodzaj itp. Krajki toważyszą najważniejszym wydarzeniom w życiu człowieka, od chrztu począwszy, poprzez pierwsze komunie, śluby, a na pogrzebach skończywszy. Są elementem dekoracyjnym stroju. W „Starej Plebani” zebrano kolekcję krajek. Po zwiedzaniu muzeum, w mini sklepiku z pamiątkami można je nawet zakupić. Nasza pani przewodnik sama zajmuje się wyplataniem krajek. Mogłaby zrobić dla mnie moją własną, oryginalną krajkę na zamówienie, ale dopiero zimą, gdy będzie miała na to więcej czasu, bo to proces bardzo żmudny, czasochłonny i wymagający dużej koncentracji. To by była dopiero pamiątka z wakacji:)! Brzdąc dostaje do zabawy od naszej przewodniczki drewniane, malowane jajo wielkanocne. Trochę się boję o resztę wielkanocnych eksponatów, które nie są z drewna i nie są tak trwałe… Małe rączki są szybkie i są wszędzie:)…
Najadłszy się do syta blinami litewskimi w zajeździe „Uzeiga” idziemy jeszcze do kolejnej wioski na baśniowym szlaku, do Wioski Dwóch Mistrzów, z których „jeden włada literami, drugi moc ma nad dźwiękami”. W dwóch jurtach kryje się sporo atrakcji dla najmłodszych. Maluchowi najbardziej przypada do gustu jurta muzyczna, w której porozkładane są różne instrumenty. „Muzykujemy” przez chwilę wspólnie, a później udajemy się do oddalonego rzut beretem skansenu, w którym dowiadujemy jak kiedyś wyglądało życie codzienne rodziny chłopskiej na tych terenach.
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o Osadę jaćwieską - pruską we wsi Oszkinie. Przenosimy się w czasie o kilkanaście wieków, kiedy to okoliczne tereny zamieszkiwały waleczne plemiona Jaćwingów. Na około 7.5 ha leśnej działce jej właściciel postanowił odwzorować typową osadę jaćwieską z jej świętymi gajami, jeziorami, miejscami mocy. Oddaje ona ducha pogańskich kultów dawnych plemion. Z wyrzeźbionych głazów spoglądają na nas oczy wojów, a metalowa replika krzyża Bałtów przypomina o tym, że kiedyś miejscowa ludność miała swoich bogów, wierzenia, zwyczaje, które stopniowo przeminęły wraz z nadejściem chrześcijaństwa…
Jesteśmy jedynymi gośćmi w osadzie. Akurat nie zastajemy właściciela, który mógłby nam urozmaicić zwiedzanie barwnymi opowieściami o plemionach Jaćwingów.
Szkoda, nie umówiliśmy się wcześniej… Kręcimy się trochę po osadzie, spacerujemy tu i tam. Jednak niezbyt długo, bo dziecko wyje niemiłosiernie z jemu tylko znanych powodów, a co gorsza zewsząd atakują nas komary. Chyba dawno nie widziały tu nikogo, bo mam wrażenie, że pragną z nas wyssać ostatnią kropelkę krwi. Opryskujemy się repelentem, ale średnio działa. Do tej pory na Suwalszczyźnie nie mieliśmy kłopotu z komarami, przed którymi tak bardzo nas ostrzegano. Bardziej pogryzieni byliśmy w Chorwacji niż na Suwalszczyźnie;)… Osada posiada też ofertę noclegową dla osób, którym niestraszne są moskity, brak elektryczności i innych wygód. W zamian otrzymujemy możliwość spania w drewnianych domkach, palenia ognisk, ale przede wszystkim oderwania się od codzienności, cywilizacji, laptopów, telefonów, turystycznego gwaru… no i oczywiście możliwość bratania się z naturą w cieniu historii i kultury Jaćwingów:).
Na finał naszej podróży po Suwalszczyźnie wybieramy wieś Wigry, w której znajduje się Pokamedulski Klasztor z XVII w., malowniczo położony nad jeziorem o tej samej nazwie (wieś, jezioro i niezawodny „składak” Wigry;).
Kiedyś w całkowitej izolacji i odcięciu od świata oraz spraw doczesnych żyli tutaj kamedułowie. Położenie klasztoru wśród lasów i jezior sprzyjało temu, aby nie docierały do nich informacje o toczących się wojnach, nowo wybranych władcach i aktualnych nastrojach politycznych. Obecnie zakonników już tu nie ma, jest za to bogata oferta turystyczna. Na terenie poklasztornym znajduje się baza noclegowa zaaranżowana w pokamedulskich eremach, kawiarnia, restauracja… Zwiedzać można również wieżę zegarową, apartamenty papieskie, w których podczas pielgrzymki mieszkał Jan Paweł II, wystawy fotografii oraz krypty z zamurowanymi szczątkami ojców kamedułów. Malowidło na ścianie krypty przedstawiające danse macabre przypomina mi bezlitośnie o tym, że jesteśmy „tutaj” tylko na chwilę…
Akurat w obrębie klasztoru trwa remont późnobarokowego kościoła. Podobno cieszy się popularnością wśród par biorących śluby. Część jego fasad zasłaniają rusztowania, w tle ryczy szlifierka i słychać kłucie młota. Jakaś para nowożeńców i fotograf ślubny uwijają się i gimnastykują, żeby zrobić jak najpiękniejsze ujęcia. Nasz maluch doi butelkę z mlekiem. Życie płynie…
***
Wracamy do Augustowa, na pożegnalny spacer po bulwarze zwieńczony odwiedzinami na placu zabaw. Nasz czas tutaj dobiega końca i jak zwykle minął szybciej niż się tego spodziewałam.
Zrealizowaliśmy w sumie wszystkie wycieczki, które były w planie, ale mam wrażenie, że zaledwie „liznęliśmy” Suwalszczyznę. Internet „oferował” jeszcze więcej, m.in. mosty w Stańczykach, pozostałości pałacu w Dowspudzie, bazylikę i Białą Synagoga w Sejnach oraz nieskończone możliwości spędzania czasu na łonie natury i bratania się z nią:). Im więcej odkrywaliśmy, tym bardziej uświadamialiśmy sobie ile jeszcze do zaoferowania ma suwalska ziemia. Aż dziw, że nadal w wyobraźni wielu jest prawie tak odległa jak Syberia. Jaka dla mnie będzie Suwalszczyzna w moich wspomnieniach? Na pewno będzie piękna, trochę tajemnicza za sprawą miejscowych legend, zielona, czasem płaska, a czasem pagórkowata, z mnóstwem krystalicznie czystych jezior i rzek, pełna lasów, pól i łąk, na których pasą się stada krów i konie, spokojna, gościnna, cicha bez drapieżnych hord urlopowiczów pożądających ofert typu „all inclusive”, smaczna, pachnąca i kolorowa niczym suwalski jarmark, wielojęzykowa biorąc pod uwagę bliskość Litwy, Rosji i Białorusi i wzajemne przenikających się kultur. Czy według mnie Suwalszczyźnie czegoś trzeba, by była częściej odwiedzana przez naszych rodaków? Na pewno trochę komercjalizacji… no i autostrady, którą można śmignąć w mgnieniu oka;). A tak na serio może właśnie te braki powodują, że jest tak urzekająca? Może kiedyś jeszcze raz zapuścimy się w te rejony. I mam nadzieję, że pozostaną takie, jakimi pragnę je zapamiętać.
****
Gdyby zastanawiało Was kiedyś, gdzie mieszkają te wszystkie bociany (no może nie wszystkie, ale na pewno duża część;), które wracają do Polski z nadejściem wiosny, to właśnie tutaj, na Suwalszczyźnie. Największe zagęszczenie bocianich gniazd na km.kw. jakie kiedykolwiek widziałam;)… Nie wierzycie? Sprawdźcie sami:)! A przy odrobinie szczęścia możecie trafić na agro-kwaterę z własną bocianią rodziną na dachu:).