To już dwa miesiące, odkąd włóczymy się po meksykańskich drogach i bezdrożach. Jest nas troje: mama- Natalia, tata- Mariusz i syn- Maksymilian, którego przy podróżujących maluchach można by nazwać już starym wyjadaczem.
Ma siedem lat i jest w pierwszej klasie podstawówki. Jego szkoła to my- nauczyciele, którzy potrafią i pisać i czytać ( może znalazłoby się jeszcze i kilka innych umiejętności), a obok nas- karuzela świata dookoła, nowe cudowne miejsca, dorośli i dzieci poznawani po drodze i magiczne wieczory nad brzegiem morza. Szkoła otwarta siedem dni w tygodniu, w której oprócz języka polskiego, mamy praktyczny kurs angielskiego i hiszpańskiego. Uczymy się też pływać z rurką, łapać okazję, szukać tanich noclegów, rozbijać namiot, piec rybę na ognisku i wiele więcej. Posłuchajcie sami!
Jukatan- gorące podróży początki
Na Isla Mujeres (Wyspie Kobiet), gdzie przypłynęliśmy tuż po wylądowaniu w Cancun, średnia roczna temperatura to 30 stopni Celsjusza. W dzień i w nocy! Na szczęście są tu cudowne plaże rozsiane dookoła , pokryte piaskiem, co nie parzy w stopy i otoczone morzem o przepięknym turkusowym odcieniu. A na dnie- rafy koralowe! To tutaj spróbowaliśmy po raz pierwszy w życiu nurkowania z butlą. Maksymilian, nasz syn, został w tym czasie na pokładzie łodzi, pomagając kapitanowi. Na Jukatanie był wciąż jeszcze słabo oswojony z wodą. Nie umiał pływać, ani tym bardziej nurkować. Ale już wkrótce wrodzony strach zaczął w nim pękać- w Tolantongo nauczył się pływać ,,strzałką”, w którymś z hotelowych basenów po drodze- skakać na bombę, a na Isla Marietas- nurkować z rurką.
Po kilku dniach pływania i schodzenia wyspy wzdłuż i wszerz, wróciliśmy na kontynent. Pożyczyliśmy auto i pojechaliśmy przed siebie. Przejeżdżaliśmy przez soczystą dżunglę, zatrzymując się obok cenot i prekolumbijskich ruin.
Cenoty to podziemne jeziora kresowe powstałe wskutek zlodowacenia. Woda w nich jest przezroczysta, do wielu schodzi się wąskimi drabinkami, jest głęboko i bardzo cicho. Czasem do wnętrza wpadają pojedyncze promienie słońca, a z dziur w sklepieniu zwisają w dół zielone gałęzie roślin. To cudowne miejsca, których nie ma nigdzie indziej na świecie.
Każdy dzień podróży dostarczał nam ( i dostarcza, bo przecież wciąż jesteśmy w drodze) okazji do nowych przygód. W Chitchen Itza, pozostałościach po jednym z najlepiej zachowanych mieście Majów, nasz syn dostał w ręce mapę i został naszym przewodnikiem. W Tulum, nad samym brzegiem morza, wypatrzył pośród kamieni węża koloru limonki. Wieczorem siadał z zeszytem i kredkami i rysował to, co zobaczył. Gdyby tylko potrafił płynnie pisać, pewnie byłaby z tego niezła książka!
Tydzień w mieście Meksyk
Do stolicy Meksyku przylecieliśmy samolotem, którego cena jest znacznie niższa od tej, którą przyszłoby nam zapłacić za autobus. Mamy tu przyjaciół, z którymi nie widzieliśmy się od …czterech lat! Na lotnisku uściskom nie było końca! Przyjechaliśmy tu akurat na Święto Niepodległości, więc czekała nas prawdziwa fiesta, połączona z tradycyjnymi meksykańskimi potrawami.
Podczas naszego pobytu w Meksyku co dzień wypuszczaliśmy się na bliższe i dalsze wycieczki. Zobaczyliśmy centrum miasta, wyjechaliśmy na dwie widokowe wieże ( a widok rozciąga się z nich niesamowity!), modliliśmy się w kościele Matki Boskiej z Guadalupe i biegaliśmy po ruinach Teotihuacan, miasta Azteków.
Zabytki zabytkami, ale w stolicy w naszym wydaniu, nie zabrakło też rozrywki. Pojechaliśmy do Six Flags, ogromnego wesołego miasteczka, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Były tam kolejki, do których odważył się wsiąść jedynie Mariusz, były tunele strachu, przez które sunęliśmy wszyscy razem i karuzele, z których znowu rozciągał się widok na tę ponad dwudziesto-milionową aglomerację.
Chwila wytchnienia w Tolantongo
Prosto z zatłoczonej stolicy, pojechaliśmy w góry. Do Tolantongo, gdzie gorące źródła wpadają z tajemniczych grot wprost do rzeki. To właściwie pierwsza ciepła rzeka, jaką widzieliśmy w naszym życiu. Przez cały wieczór wygrzewaliśmy się w jej falach, a nocą rozpaliliśmy ognisko z polską kiełbasą w roli głównej (można ją znaleźć w hipermarkecie).
W Tolantongo oprócz leżenia można też trochę pochodzić. Do termalnych schodkowych basenów jest stąd jakaś godzinka drogi przez pola kaktusów i las z lianami. W drodze powrotnej, by zaoszczędzić czasu, śmignęliśmy we dwoje w dół na specjalnych uprzężach, przywiązani do lin, a nasz syn razem z ciocią i wujkiem wrócili autobusem. W Tolantongo biwakowaliśmy przez dwie noce, po czym nadeszła chwila rozstania- nasi przyjaciele wrócili do miasta Meksyk, a my pojechaliśmy w dalszą drogę.
San Luis Potosi i Huasteca Potosina cała w wodzie
W San Luis Potosi nocowaliśmy po raz pierwszy, korzystając z serwisu couchsurfing.com. Ugościła nas Maria i jej wspaniała rodzina. W początkach podróży kaleczyliśmy okropnie hiszpański, więc gospodarze władający płynnym angielskim, byli przyjemną odmianą. Poradzili nam z całego serca, aby jechać do Huasteca Potosina, rejonu słynącego z soczystej roślinności i ogromnych wodospadów. Udało nam się przemierzyć spory kawał drogi z inną couch-surfingową koleżanką, z którą pojechaliśmy wcześniej do Real de Catorce, , miasta duchów leżącego wysoko w górach. Niegdyś, wokół dobrze prosperującej kopalni srebra, zbudowano tu małe miasteczko. Niestety brak źródeł wody wypędził stąd wkrótce jego mieszkańców, a ruiny domów, kopalni i kościoła zostawił na pastwę roślinności, której nie straszny suchy klimat.
Do Tamasopo, miejsca, w którym można rozbić namiot tuz obok widowiskowego wodospadu dojechaliśmy autobusem, ale dalej pozostał nam tylko spacer i ..autostop! Wyciągaliśmy kciuka w górę wszędzie, gdzie tylko się dało. Zwiedzaliśmy świat na pace pick-up’ów, chłonęliśmy czyste powietrze i zatrzymywaliśmy się w małych wioskach na pogaduchy z ich mieszkańcami. Do wodospadu Tamul również dotarliśmy okazją, a potem łódką. W porze deszczowej, na którą trafiliśmy, był po prostu ogromny!
W Huasteca Potosina odwiedziliśmy też zwariowany ogród zbudowany przez Brytyjczyka Edwarda Jamesa. Trzeba przyznać, niezłą miał fantazję wspomniany artysta. Swojemu dzieło poświęcił dwadzieścia pięć lat życia, a współcześnie setki turystów mogą poczuć się tu jak w zaczarowanym miejscu. Schody prowadzące donikąd, dziwne labirynty, wodospady, do których można wskoczyć- to idealne miejsce do odwiedzenia z małym odkrywcą świata u boku!
Pora na dziki zachód
Prosto z San Luis Potosi pojechaliśmy do Sombrerete. To małe urocze miasteczko leży w okolicy ,,dzikiego zachodu” z prawdziwego zdarzenia. Ziemia jest tu sucha, mało gościnna, gdzie nie spojrzeć porośnięta kaktusami. Wybraliśmy się stąd do pięknego Parku Narodowego Sierra de Organos.
Skalne twory, które go tworzą, mają specyficzne kształty, którym tutejsi ludzie nadali nazwy: twarz Apacza, małpa, orzeł, czy wąż. Przy odrobinie szczęścia ( zwał jak zwał) można tu spotkać skorpiony, lecz my nie widzieliśmy ani jednego. Nie spotkaliśmy też żywej duszy, jeśli chodzi o turystów. W skwarze wracaliśmy pieszo aż do rozwidlenia dróg, skąd udało nam się złapać na stopa ciężarówkę przewożącą Pepsi.
W Durango odwiedziliśmy miasteczko imitujące dawny dziki zachód na potrzeby westernów. Była tu jedna szeroka ulica, kilka dyliżansów, siedziba szeryfa i więzienie oraz nieodzowny saloon. Miasteczko świeciło pustkami, a wszystkie jego zabudowania były zamknięte na cztery spusty. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i wróciliśmy do miasta, by złapać busa do kolejnego Parku Narodowego z oryginalnymi formacjami skalnymi- Mexiquillo.
Gorąca Północ Meksyku
Droga do Chihuahua ciągnęła się w nieskończoność, głównie za sprawą kontroli wojska, które zatrzymywało nas co krok. Rewizja plecaków, bagaży podręcznych, a nawet kieszeni sprawiała, że czuliśmy się trochę nieswojo. W rzeczy samej, Chihuahua, jeszcze kilka lat temu, była jednym z najbardziej niebezpiecznych miast Meksyku. Nic dziwnego, w końcu leży na linii przemytu narkotyków do Stanów Zjednoczonych. Nocowaliśmy tu u kolejnego hosta z couchsurfing, który ku radości Maksymiliana, mówił po francusku. Zaraz zawiązała się między nimi nic przyjaźni, odwiedziliśmy wspólnie uczelnię, na której pracował, a w weekend pojechaliśmy do prekolumbijskiego miasta Paquime, które ówcześni Ludzie Północy zbudowali przy użyciu zwykłej…gliny.
Barranco del Cobre
Z Chihuahua aż do Los Mochis wiedzie najsławniejsza w Meksyku trasa turystycznego pociągu. My podzieliśmy ją na kilka etapów; dojechaliśmy najpierw do Creel, skąd udaliśmy się na autostopową wycieczkę do wodospadu Cascadas de Basaseachic, potem do Divisadero, gdzie rozciąga się niezapomniany widok na kanion i dopiero tutaj wsiedliśmy w sunące wolno wagony.
Wcześniej trochę pochodziliśmy, bo z natury kochamy górskie włóczęgi, mijając po drodze na stromych zboczach skromne domostwa Indian Tarahumara, którzy schronili się tu przed hiszpańskimi najeźdźcami. Do dziś żyją w zgodzie z własnymi wierzeniami, utrzymując się głównie ze sprzedaży tradycyjnego rękodzieła.
Trasa pociągu z Divisadero wiedzie przez rzadko uczęszczane rejony pełne pięknych jezior i gór. Na dnie jednego z wiaduktów dojrzeliśmy wrak pociągu, co stanowiło dość przerażający widok. Grunt, że udało nam się dojechać do celu bez żadnych ,,wpadek”…
Skok na Półwysep Kalifornijski
W ciągu naszej podróży po Meksyku jednego mieliśmy ( i wciąż mamy) pod dostatkiem- wolnego czasu. Dlatego chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Po dwóch miesiącach w drodze zwiedziliśmy kraj wzdłuż i wszerz- to samo tyczy się także jego najbardziej wysuniętego na zachód półwyspu- Baja California. Zanim jeszcze się na nim znaleźliśmy, odwiedziliśmy Pustynię Altar- pięknie zieloną po kilku dniach deszczu. Można tu zobaczyć najprawdziwsze piaskowe wydmy w towarzystwie czarnych kraterów wulkanicznych- widok zapierający dech w piersiach!
Naszą przeprawę przez Półwysep rozpoczęliśmy na wschodzie, w miejscowości San Felipe. Stąd pojechaliśmy do Ensanady, oczywiście okazją. Po drodze w tirze, którym jechaliśmy, pękła opona i pomagaliśmy wszyscy przy jej wymianie- to naprawdę kawał ciężkiej roboty!
Z Ensanady pojechaliśmy na krótką wycieczkę do Tijuany, skąd można było z łatwością dostrzec zabudowania San Diego w U.S.A. i poprzedzające je zasieki nie do przejścia. Kierując się na południe, dojechaliśmy okazją aż do Bahia de Los Angeles, gdzie dwa miesiące wcześniej huragan zniszczył wiele zabudowań, odcinki drogi i piękne plaże. Pospacerowaliśmy trochę po okolicy i pojechaliśmy dalej- do Guerrero Negro.
Bardzo chcieliśmy zwiedzić funkcjonującą tu fabrykę soli, lecz jej strażnicy byli nieubłagani- najpierw trzeba mieć samochód, a potem specjalne pozwolenie wypisywane na unikatowe rejestracyjne numery. Cóż, pojechaliśmy okazją zobaczyć latarnię morską i przy okazji znaleźliśmy kogoś, kto za niewielką opłatą zgodził się pojechać z nami do kopalni. Nieco wcześniej popłynęliśmy łódką do bielutkich piaskowych wysp i na własne oczy widzieliśmy doskakujące do burty delfiny! Mamy nadzieję, że podczas naszej podróży będziemy mieć okazję, żeby z nimi popływać…
Fabryka soli okazała się miejscem wyjątkowo malowniczym. Zobaczyliśmy tu sporych rozmiarów białą górę lśniącą w słońcu, ciąg maszyn obrabiających minerał i solne jeziora, z których się go wydobywa. Poza tym widzieliśmy porozrzucane tu i ówdzie piękne muszle, które w Polsce pewno miałyby dużą wartość, ale plany czystego zarobku spełzły na niczym, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że musielibyśmy nosić je ze sobą w plecakach podczas całej naszej podróży.
Najpiękniejsze plaże, na których można rozbić namiot znajdują się na Baja California w okolicy miejscowości Mulege. Tym razem ciut się jednak spieszyliśmy, mieliśmy samolot z samego południa przez Monterrey, do Puerto Vallarca, więc rozbiliśmy się nieco dalej, w okolicy Loreto. Było romantycznie, kameralnie ( tylko jeden namiot i całe ciepłe morze dla nas!) i bezpiecznie. W zatoce, sponad tafli wody wyłaniają się tu delikatne wzgórza, co czyni to miejsce wyjątkowo pięknym.
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy na Półwyspie było miasto La Paz, które również może poszczycić się piękną plażą. Nocowaliśmy tu znów w ramach couchsurfing’u, u młodej nauczycielki angielskiego i jej synka. Na miejscu okazało się, że brat dziewczyny mieszka w Warszawie! Zakochał się po uszy w pięknej Polsce i ani myśli wracać do kraju. Kto wie, może kiedyś jeszcze się spotkamy, gdy Karen przyjedzie do naszego kraju na jego wesele?
Kilka dni w górzystym Monterrey
W Monterrey niewiele wypoczywaliśmy. Albo inaczej: wypoczywaliśmy w sposób aktywny, wędrując po górach. Tutejsze są po prostu nie do opisania- jeszcze nigdy nie widzieliśmy takich cudów natury. Są bardzo wysokie i strome, widać, że siły wody i wiatru dały z siebie wszystko, by je stworzyć. Zwiedziliśmy tu Parque Ecológico Chipinque, skąd rozciągał się widok na panoramę tej potężnej niemal cztero-milionowej aglomeracji. Na ścieżkach spotkaliśmy mnóstwo małych leśnych zwierząt; koników polnych i jaszczurek. Najciekawsze okazały się jednak patyczaki!
Kolejnego dnia wybraliśmy się do Kanionu de la Huasteca, gdzie nad meandrami czystej błękitnej rzeki, umościły się tego dnia całe rodziny z piknikowym ekwipunkiem. Poszliśmy na długi spacer, trochę ,,postopowaliśmy”, poznaliśmy właścicieli rancha leżącego z dala od uczęszczanych szlaków i dwójkę turystów na emeryturze.
W drodze na Południe
Od kilku dobrych tygodni zmierzamy na Południe. Mniej lub bardziej spiesznie. W wiosce na czterech tysiącach metrów, z której widać największy szczyt Meksyku- Pico de Orizaba, zasiedzieliśmy się razem z mgłą cztery dni. Gościli nas tu ludzie poznani w drodze. Braliśmy udział w rodzinnym święcie i zaprzyjaźniliśmy się z naszymi gospodarzami na dobre i na złe. Jeszcze dalej na Południe spotkaliśmy wycieczkę Polaków i tym razem pojechaliśmy na gapę autobusem, oglądając po drodze kilka miejsc, których nie było w naszych planach podróży. Zresztą, nie pierwszy i nie ostatni raz! Poznajemy po drodze wielu pomocnych ludzi, którzy radzą nam gdzie jechać i co zobaczyć. Czasem zapraszają do siebie. Czasem rozmawiają przez dłuższą chwilę…
Pozostaje pytanie: gdzie ten niebezpieczny Meksyk, o którym tyle się czyta i słyszy? My go tu nie widzieliśmy. Co prawda staramy się nie kusić losu, nocą zamiast snuć się po mieście, grzecznie śpimy, nie zapuszczamy się w podejrzane dzielnice, czego nie można już powiedzieć o miejscach z dala od turystycznych szlaków. Tu znaleźliśmy jak dotąd najbardziej otwarte serca i przeżyliśmy najwspanialsze przygody.
Dwa miesiące nie starczyły nam na Meksyk! Każdego dnia spotyka nas coś nowego. Jakość naszego życia w drodze też jest inna, nowa. Cieszymy się sobą, staramy się być jak najlepszymi nauczycielami, wiele się modlimy i coraz bardziej doceniamy to, że dane jest nam po prostu… jechać przed siebie. Przed nami wiele różnorodnych miejsc i wiele innych krajów, ale jednego jesteśmy pewni- warto było zacząć od Meksyku!