Dawno, dawno temu... No dobra, wcale nie tak dawno, bo na początku stycznia wygrałam weekendowy pobyt dla całej rodziny na Mazurach. Hurra!
Dojazd z mojej miejscowości do celu podróży zabiera cztery i pół godziny, więc pomimo iż nasze dzieci naprawdę lubią jazdę samochodem, zdecydowaliśmy z mężem wziąć dodatkowe dwa dni urlopu i zorganizować wiosenne mini wakacje. W końcu miło byłoby spędzić większą część czasu na miejscu zamiast w drodze.
Jak mając do dyspozycji cztery dni sprawić, aby czterolatka i jej starszy o trzy lata brat spędzili ten czas bez marudzenia i słaniania się na nogach (nie mam już siły chodzić)? Nie oszukujmy się, nawet najwytrwalszym z nas widzącym na horyzoncie wielce nieszczęśliwą minę latorośli wysyłającej ostrzegawcze sygnały pt. ,,zaraz zacznę jęczeć, że mam dość zwiedzania” odechciewa się wędrówki z przewodnikiem po skądinąd fascynujących dla nas komnatach zamku...
No cóż, wielu rodzicom nie uśmiecha się jednakże równie zajmująca z dziecięcej perspektywy wędrówka po indiańskich wioskach i hotelowych figlorajach. Tak naprawdę chyba wszyscy spędzający urlop z dziećmi marzymy o bezkonfliktowym pobycie, w trakcie którego dzieciom podobają się proponowane przez nas wypady. Jak więc pogodzić intersy obu stron tak, aby wszyscy byli szczęśliwi? Słowem – jak sprawić, by wilk był syty i owca cała?
Dzień 1. Ryn.
W piątkowe pogodne popołudnie dojeżdżamy do celu naszej podróży – hotelu zlokalizowanego w pokrzyżackim zamku w Rynie. Już przy wjeździe do tego małego mazurskiego miasteczka majestatyczny kasztel wyłania się zza niższych zabudowań. Pięknie odrestaurowany, urokliwie usytuowany na wzniesieniu otulonym z jednej strony Jeziorem Ryńskim, a z przeciwnej Jeziorem Ołów (notabene uważanym za jedno z najczystszych na Mazurach).
Rezerwując pobyt poprosiłam obsługę hotelową o pokój z oknami wychodzącymi na jezioro – według opinii internautów wybierając pobyt w tym hotelu warto zadbać o umieszczenie w jak najbardziej cichym skrzydle (z uwagi na odbywające się czasem na krytym dziedzińcu imprezy z muzyką). Nie zawiodłam się – otrzymaliśmy klucz do pokoju zlokalizowanego w Skrzydle Rycerskim, na ostatnim piętrze, z efektownym widokiem na Jezioro Ryńskie wraz z pobliską mariną.
Dzieci były zachwycone – podczas całego pobytu w Rynie, który stanowił dla nas dwudniową bazę wypadową, ogromne wrażenie zrobił na nich już sam fakt noclegu w prawdziwym zamku. Bo przecież chyba każda mała dziewczynka marzy o byciu prawdziwą księżniczką, choć przez jeden weekend. Wielką frajdą okazała się wizyta na kameralnym hotelowym basenie, zbudowanym w podziemiach obiektu. Chyba nieczęsto można spotkać basen z gotyckim sklepieniem, wielkim akwarium i ....kominkiem.
Aura dopisywała, toteż staraliśmy się spędzać jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu. Jako że syn opuścił zajęcia w szkole, zastępczy aspekt edukacyjny stanowiła ścieżka spacerowa traktująca o lokalnej faunie i florze, poprowadzona wzdłuż Jeziora Ołów oraz karmienie łabędzi na promenadzie nad Jeziorem Ryńskim, wiodącej do małej mariny (wielka radość w oczach czterolatki, gdy ptaki zjadały JEJ bułki). Apropos mariny – znajomi, którzy żeglują wspominali, że jest to jedna z najnowocześniejszych i najczystszych marin na Mazurach.
Piesze wędrówki wzmagają apetyt – na szczęście organizator zapewniał nam hotelowe śniadania i obiadokolacje. Jeżeli ktoś z czytelników będzie kiedyś w okolicy, polecam hotel Zamek Ryn chociażby ze względu na rewelacyjną kuchnię. Jestem łasuchem i typem podróżnika kulinarnego; zawsze staram się zlokalizować miejsca, w których serwuje się dobre jedzenie. Tym razem nie musiałam zbyt daleko szukać.
Dzień 2. Wilczy Szaniec, Twierdza Boyen w Giżycku, wiatrak w Rynie.
Ponieważ sobota powitała nas ciepłą, słoneczną pogodą, z samego rana wyruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Na pierwszy ogień, z inicjatywy taty – ruiny kwatery głównej Hitlera. Młodsze dziecię obdarzało zainteresowaniem głównie rosnące obficie w poszyciu lasu przylaszczki i zawilce, starsze uzbrojone w plan zwiedzania z zaangażowaniem informowało nas, jaki bunkier (a w zasadzie jego ruiny) mijamy. Interesującą opcję, szczególnie jeśli mamy zamiar zwiedzać rozległy teren Wolfsschanze z małymi dziećmi, może stanowić przejażdżka wozami sztabowymi z okresu II Wojny Światowej. Warto też wynająć przewodnika, który zapozna nas z historią tego ponurego miejsca. Mnie osobiście w Wilczym Szańcu brakuje miejsca prezentującego jak kwatera wyglądała za czasów jej funkcjonowania – idealnym rozwiązaniem byłaby multimedialna sala lub chociaż makieta odtwarzająca kształt budynków. Kto wie, może z czasem uda się tu stworzyć odpowiednie pomieszczenie.
Z Wilczego Szańca udajemy się do giżyckiej Twierdzy Boyen. Imponujący obiekt wzniesiony na stu hektarach na planie gwiazdy, zbudowany w XIX w. z rozkazu króla Fryderyka Wilhelma IV, pełnił istotną funkcję obronną w trakcie trwania I wojny światowej. Zwiedzanie odbywa się po wyznaczonych ścieżkach, trasy wiodą częściowo wzdłuż szczytu fortyfikacji (opcja dla osób pozbawionych lęku wysokości, czyli nie dla mnie, reszta rodziny pozbawiona akrofobii – w pełni zadowolona). Wrażenie robi solidność z jaką ją zbudowano, stan, w jakim jest zachowana i to, że nigdy nie została zdobyta.
Z twierdzy parę kroków do turystycznej części Giżycka – okazja, by pokazać dzieciom przystań jachtową na Jeziorze Niegocin i zabrać je na zasłużone lody. Do Rynu wracamy krętą jak serpentyna drogą, przecinającą bajkowe pagórki, usiane lasami, oczkami jezior i nakrapiane biało – czerwonymi domami. Nigdy dotąd nie byłam na Mazurach – nie żegluję, ale gdy dzieci podrosną wybierzemy się tu z rowerami, właśnie dla tych pocztówkowch widoków. W trakcie popołudniowego spaceru natrafiamy na zabytkowy holenderski wiatrak w Rynie – architektoniczna ciekawostka, wyglądająca jak skrzyżowanie domu Muminka z domkiem Smerfów.
Korzystając z faktu, iż nocujemy w zamku, udaliśmy się na organizowane w sobotnie popołudnia zwiedzanie z przewodnikiem – warto poznać historię budowli i posłuchać ciekawostek związanych z osiągnięciami myśli technicznej Zakonu Krzyżackiego (Krzyżacy stosowali w swych budowlach ogrzewanie podłogowe), włączając opowieści o wymyślnych narzędziach tortur. Na zakończenie dnia obiecana wcześniej dzieciom wizyta w niewielkiej hotelowej kręgielni – fajny sposób na wspólną zabawę dla całej rodziny.
Dzień 3. Malbork
Obiecałam sobie, że wreszcie dotrę do miasta, do którego zawsze chciałam się udać. Malbork to moja dotąd niespełniona destynacja. Ku mojej radości, wskutek spontanicznej decyzji (skończył nam się pobyt w Rynie i należało zdecydować, gdzie jedziemy dalej) zarezerwowaliśmy pokój na prywatnej kwaterze tuż nad Nogatem, visa a vis malborskiego zamczyska.
Ponieważ dzieci naprawdę zaimponowały nam swoją turystyczną wytrzymałością, postanowiliśmy razem z nimi (innej opcji przecież nie było) zwiedzić zamek. Zwiedzania zamku opcje są dwie: z przewodnikiem lub z audioprzewodnikiem. Wybraliśmy wariant pierwszy – w praktyce okazało się, że zajęło to cztery godziny. Mali podróżnicy dali radę – na szczęście na terenie komnat rozstawione są ławki, na których można przysiąść i odpocząć, ewentualnie - w chwili znudzenia - potańczyć na kamiennej posadzce refektarza lub zasiąść na tronie wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego (za zgodą przewodnika oczywiście). Nie bez znaczenia była również obietnica zakupu w sklepiku z pamiątkami księżniczkowej korony oraz monet ,,prawie z epoki” – nie ma to jak odpowiednia motywacja .
Gdybym ponownie miała udać się na zwiedzanie tej robiącej ogromne wrażenie twierdzy, wybrałabym chyba opcję z audioprzewodnikiem pozwalającą na wizytowanie miejsca we własnym tempie, z ominięciem towarzyszących wystaw bursztynu czy broni z całego świata. Zgodzę się jednak z naszym ,,żywym” przewodnikiem – kto jest w Malborku po raz pierwszy, wraca. Ja wrócę, chociażby po to, aby zwiedzić poddawany obecnie renowacji i niedostępny dla zwiedzających Kościół Najświętszej Maryi Panny zakończony wieżą, z której roztacza się widok na byłe komturie.
Głodomorom zmęczonym podziwianiem krzyżackiej twierdzy należał się porządny obiad. Z polecenia właścicielki kwatery, w której nocowaliśmy, udaliśmy się do Przystanku Patrzałkowie, slow foodowej restauracji wraz z kawiarnią zlokalizowanej na samym końcu malborskiego deptaka. Zdecydowanie polecam – solidne porcje pysznych, zdrowych i naprawdę pomysłowych dań )również dla osób uczulonych na gluten) plus bardzo smaczne owocowe koktajle.
Dzień 4. – Toruń
W drodze powrotnej zawitaliśmy do Torunia. Po trzech dnia intensywnego zwiedzania postanowiliśmy spędzić leniwy dzień na toruńskiej starówce. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie zahaczyli o flagowe miejsca, włączając Palnetarium (ciekawe seanse podzielone ze względu na wiek oglądających; dzieciom – i rodzicom – podobało się), narożne sklepiki sprzedające pierniki we wszystkich kształtach i smakach (polecam te na wagę, z nadzieniem – rewelacja), ruiny krzyżackiej twierdzy, dom Kopernika (z zewnątrz) oraz Krzywą Wieżę (wraz z próbą oparcia się o jej ściany plecami i ustaniu bez przewracania się). Warto zadrzeć głowę i popodziwiać kunsztowne, przepięknie zdobione zegary na wieżach budynków starego miasta. Ciekawą opcją jest rodzinna wizyta w Żywym Muzeum Piernika, gdzie dzieci mogą poznać historię powstania łakoci, a nawet samodzielnie je upiec. Jeżeli dieta piernikowa Wam nie wystarczy, proponuję spróbować naleśników w Manekinie -naleśnikarni mieszczącej się w rynku, serwującej ich rozliczne odmiany w wersji wytrawnej oraz słodkiej – w sam raz dla małych i dużych.
Wieczorem z żalem wracamy do domu – tak się złożyło, że przypadkiem odbyliśmy czterodniowe turnee po twierdzach Zakonu Krzyżackiego. Staraliśmy się, aby wyjazd nauczył nas czegoś nowego o naszym kraju, ale w efekcie nauczył nas też czegoś o nas samych – że mamy super dzieciaki, które są wspaniałymi kompanami w podróży. Wiadomo, podróże kształcą.