Wędrując po rubieży

Druga część naszych wspólnych wakacji przypadła na drugą połowę sierpnia. Tym razem wybieramy się na wędrówkę po północ-nych rubieżach Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Wyjeżdżamy w sobotę, 12 sierpnia, o 7:48. Jest bardzo ciepło. Dowiadujemy się, że poprzedniej nocy przez Pomorze przeszły nawałnice, że śmierć poniosły dwie harcerki i że to jeszcze nie koniec burz. Nasze kłopoty drogowe zaczynają się 30 km przed Ostrowią Mazowiecką. Trwa tam przebudowa drogi, ale tak naprawdę trudno powiedzieć, co powoduje około dziesięciokilometrowy zator, w którym tracimy mnóstwo czasu, bo same roboty nie uniemożliwiają szybszego przejazdu. Z Ostrowi skręcamy na drogę wojewódzką do Łomży, pragnąc trochę przyspieszyć. Prawdopodobnie robimy źle. Trudno powiedzieć, jak byłoby w Białymstoku, ale w Łomży jest naprawdę źle. Roboty drogowe powodują straszny korek w centrum miasta. Duży zator jest również w Grajewie, szczęśliwie udaje nam się go ominąć. Przez Augustów przejeżdżamy gładko dzięki obwodnicy. W Suwałkach mamy wrażenie, że ktoś robi z nas balona, ponieważ jadąc prawidłowo za drogowskazem na Budzisko, wciąż kręcimy się w kółko. Jest bardzo gorąco. Szypliszki mają już Wańkowiczowski posmak. W Budzisku dawne posterunki graniczne, ale nie są one zupełnie opuszczone jak niegdyś posterunki w Ożennej, w Beskidzie Niskim. Czasy zrobiły się niespokojne, są imigranci, są zatem i żołnierze, którzy na razie nikogo nie zatrzymują, ale to bardzo łatwo może się zmienić. Dopiero o 14:40 wjeżdżamy na ziemie Rzeczypospolitej pod tymczasowym zarządem litewskim. Niestety, w tym momencie jest już 15:40, ponieważ sowieckim obyczajem Litwa zachowała czas różniący się od czasu innych państw środkowoeuropejskich. Już od Augustowa dostrzegamy na polskich drogowskazach nazwę „Kaunas”. Jesteśmy w Polsce, moglibyśmy zatem spodziewać się polskich nazw na polskich oznaczeniach dróg. Nazwa „Kaunas” mogłaby pojawić się na drugim miejscu, aby ułatwić identyfikację miejscowości już na Litwie. Niestety, znowu jakieś kompleksy, poprawność polityczna i nie wiadomo co jeszcze bierze górę. Tymczasem na Litwie na tej samej drodze są drogowskazy, na których napisano „Varšuva”, gdzieniegdzie dopisując łaskawie na drugim miejscu polską nazwę miasta. Jak się później przekonamy, również na Łotwie, drogowskazy prezentują przede wszystkim albo wyłącznie wersję łotewką (w przypadku Kowna jest to Kauņa).

W odległości kilku kilometrów od granicy zjeżdżamy z drogi A1 do miejscowości Kalwaria.

Jest to niewielkie miasteczko z przepięknym kościołem, którego wnętrze możemy obejrzeć, niestety, jedynie przez kratę. Poza kościołem ciekawostką jest stacja pocztowa Warszawa-Petersburg z 1820 r., której nie udaje nam się odnaleźć. Widzimy za to zespół synagogalny (synagoga dla mężczyzn, dla kobiet i szkoła talmudyczna) w zróżnicowanym stanie zachowania.

Czas trochę nas goni, wyruszamy więc do Mariampola (wiadomość praktyczna: lokalna droga 201 Kalwaria-Mariampol jest o kilkanaście kilometrów krótsza niż droga A1 na tej samej trasie), gdzie planujemy obejrzeć sanktuarium bł. Jerzego Matulewicza. Niestety, również to nie jest nam dane — musimy zmienić plany ze względu na upływający szybko czas i na pogodę. Wyraźnie zanosi się na burzę. Odkładamy więc nawiedzenie sanktuarium na drogę powrotną i wyruszamy do Kowna.

Kowno wita nas efektowną burzą z piorunami. Z nieba leją się strugi wody, pada też grad. „Ładnie się zaczyna”, myślimy. Kluczymy trochę po przedmieściach, oglądamy budynki uniwersyteckie. Na szczęście ulewa przycicha. Przejeżdżamy most na Wilii i widzimy zamek kowieński. Krętymi i wąskimi uliczkami zajeżdżamy pod Dom Gościnny Archidiecezji Kowieńskiej. Jesteśmy zachwyceni rynkiem, ratuszem i Starówką. Mieszkamy tuż przy rynku. Mamy wszędzie blisko. I do katedry, i do zamku, i do ratusza. Wychodzimy jeszcze na spacer, a tata jedzie na zakupy. Tuż przy zamku Witolda odkrywamy fajny plac zabaw, na którym dzieci się bawią.

 

Niedziela wita nas zachmurzonym niebem, ale wiatr rozgania chmury i ostatecznie deszcz nie pada. Udajemy się do kościoła karmelitów bosych p.w. Św. Krzyża, w którym o 8.30 odprawiana jest Msza Święta w języku polskim. Na parkingu widzimy samochód z Nowego Dworu Mazowieckiego. Kościół ogromny, z chóru dobiegają nas śpiewy. Trzyosobowa schola śpiewa naprawdę pięknie, wyraźnie zaciągając z litewska. Wewnątrz może ze trzydzieści osób. Po Mszy podchodzi do nas siostra zakonna i pyta, czy wszystkie dzieci są nasze? — Tak — odpowiadamy. Siostra uśmiecha się i gratuluje. Mówi trochę po polsku, trochę po rosyjsku. Pochodzi spod Wilna. Przed kościołem uczestnicy Eucharystii zostają przez chwilę i rozmawiają ze sobą. Wychodzi również ojciec karmelita, który odprawiał Mszę Świętą, i wita się z parafianami i gośćmi. Podchodzi i do nas. Mówi, że na Litwie jest od dwóch miesięcy, a już musi odprawiać Mszę i po polsku i po litewsku, a nawet po łacinie (w każdą niedzielę o 15.00 w kościele Św. Krzyża odprawiana jest Msza Trydencka). Wzbudzamy powszechne zainteresowanie. Dzieci otrzymują cukierki, miłe panie pytają, skąd przyjechaliśmy, polecają odwiedzenie klasztoru w Pożajściu, lektor sugeruje zakup biletu dużej rodziny, gdybyśmy chcieli jeździć komunikacją miejską.

1 - Kowno, ul. Wilenska - z dziećmiIdziemy w kierunku kościoła Michała Archanioła. To była cerkiew. Monumentalny budynek na dużym placu, a na nim malutki, ale kosmiczny plac zabaw dla dzieci — kosmiczny, ponieważ urządzenia kojarzą się z treningiem dla kosmonautów. Raj dla naszych pociech. Okazuje się, że można najpierw narzekać na nudności podczas jazdy samochodem, a później przez godzinę kręcić się na karuzeli, czasami głową w dół, bez żadnych konsekwencji.

Wracamy do samochodu, a potem na Stare Miasto, aby przespacerować się głównym deptakiem od strony rynku. Najpierw ulicą Wileńską, a potem Wolności. Wcześniej jeszcze idziemy do parku, w którym Św. Jan Paweł II spotkał się z mieszkańcami Kowna. Obecnie znajduje się tam jego pomnik. Duży i w bardzo dobrym guście.

Jeśli chodzi o gusta, mieszkańców Kowna i Litwy można raczej pochwalić. Kobiety ubierają się staranniej niż w Polsce, wyraźnie rzadsze są też ohydne tatuaże, chociaż tutaj również dociera na nie moda. W jednym tylko miejscu dostrzegamy wizerunek argentyńskiego mordercy i terrorysty Ernesta Guevary o pseudonimie „Che”. Wciąż żywa pamięć o sowieckich prześladowaniach studzi, jak widać, socjalistyczne ciągoty.

Zauważamy natomiast ciekawą rzecz wykoncypowaną przez „chytrych Litwinów”. Na niektórych zabytkowych obiektach znajdują się tablice z informacją o budowli, pochodzące wyraźnie z czasów sowieckich. Zdradza je rosyjski tekst pod litewskim, na górze jednak jest napis „Republika Litewska”. Napis ten najwyraźniej doklejono po 1990 roku. Na kościele Św. Trójcy widzimy wyraźnie słowo „Litewska”, później dwie nie dość starannie skute litery i „R”, co sugeruje, że było tam napisane „Litewska SSR”.

W informacji turystycznej Karol przekonuje się, że warto uczyć się języków. Kupujemy kartki i znaczki, które proponuje nam pani.

Idziemy do archikatedry Św. Św. Apostołów Piotra i Pawła. Jest prawdziwie monumentalna i zachwycająca. Jedyny to na Litwie kościół gotycki o układzie bazylikowym. W czasach sowieckich pozostawała ostoją katolicyzmu w Kownie, przyjmując czasowo cudami słynące obrazy z zamykanych przez Sowietów kościołów. W Kownie w czasach sowieckich działało jedyne na Litwie seminarium duchowne, dostępne jednak tylko dla Litwinów.

Na ulicach spotykamy innych Polaków, którzy tak, jak my powracają do przeszłości i świetności Polski. Do tego świata o którym pisał Wańkowicz: „była w tym świecie wzruszająca łączność z przeszłością, tak wzruszająca, że świat zjaw stawał się czasem rzeczywistością, w której pulsuje żywa krew. Tę łączność, dla której nie istnieją przegrody tysiącleci” (Ziele na kraterze). Na rynku w Kownie znajdujemy tablicę upamiętniającą Adama Mickiewicza, który pisał tu „Dziady” kowieńskie i spacerował nad Niemnem. Tablica po litewsku (nasze dzieci mówią: po litwińsku), choć cytat z wieszcza po polsku, ale to wyjątek. Ogólnie wszystko po litewsku lub po rosyjsku. Języka polskiego nie uświadczysz z wyjątkiem bardzo niewielu miejsc, jak, na przykład, archikatedra i tzw. Szlak Papieża Jana Pawła II, czyli ciąg miejsc odwiedzonych na Litwie przez Papieża-Polaka.

W ogóle temat języka to na Litwie i Łotwie sprawa bardzo drażliwa. W przestrzeni publicznej widać właściwie tylko język oficjalny. Jest to próba odreagowania po latach rusyfikacji. Niemniej jednak, na Łotwie, gdzie, przykładowo, w Rydze łatwiej usłyszeć na ulicy czy w sklepie rosyjski niż łotewski, fakt, że w gazetce supermarketu czy na tabliczkach z produktami nie ma napisów po rosyjsku, może nieco dziwić. Inna sprawa, że zwracamy na to uwagę, bo tak byłoby dla nas wygodniej, ponieważ po rosyjsku w miarę sobie radzimy, natomiast po litewsku czy łotewsku nie za bardzo.

Na Łotwie rosyjski w ogóle nie stanowi problemu ze względu na wielką rosyjskojęzyczną mniejszość. Na Litwie wszystko zależy od tego, na kogo się trafi. Osoby poniżej trzydziestego roku życia często nie znają rosyjskiego, natomiast można z nimi bez problemu porozumieć się po angielsku.

Te przepychanki językowe przyczyniły się do obrazu Litwinów i Łotyszy jako nacjonalistów. Trudno jednak traktować taki zarzut poważnie. Gdyby Litwini byli naprawdę nacjonalistami, mieliby dużo dzieci, które wychowywaliby na Litwinów. Podobnie Łotysze. Tymczasem może i z niepokojem, ale również bezczynnie przyglądają się, jak ich niezbyt gęsto zaludnione kraje powoli, ale systematycznie ulegają wykrwawieniu. W takiej sytuacji spór o to, czy w nazwiskach można używać litery „W” zdaje się być jedynie małpią złośliwością, bo i cóż za znaczenie ma fakt, czy napisy w miejscach publicznych będą po litewsku lub łotewsku, skoro w stosunkowo niedalekiej perspektywie języki te będą znane jedynie wąskiej grupie specjalistów od języków wymarłych. Cóż, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. W każdym razie to na Litwie i na Łotwie widać z bliska przeraźliwe skutki wyludnienia, z których trudniej zdać sobie tak od razu sprawę w większych i gęściej zaludnionych krajach. Dziesiątki kilometrów dróg, przy których nie ma żadnych zabudowań, niezwykle rzadko pojawiający się ludzie, wsie i miasteczka sprawiające wrażenie wymarłych. Wszystko to jest tutejszą rzeczywistością.

Wspomnieliśmy o marketach. Jest ich tu mnóstwo i często są czynne codziennie od 8 do 22 lub do 23, ale ich nazwy na początku nic Polakom nie mówią. Jedyną siecią znaną z Polski i funkcjonującą na Litwie (bo już nie na Łotwie) jest niemiecki Lidl (wyposażenie domu oferuje też Jysk). Jeden z popularniejszych marketów, obecnych na Litwie i na Łotwie to Maxima, oznaczana w zależności od wielkości jednym, dwoma lub trzema „iksami” (X). Na Litwie jest to również Iki, a na Łotwie Rimi. Po co tak wiele ogromnych sklepów? Nie mamy pojęcia. Po co kowieński „Akropol”, gigantyczne centrum handlowe, z podobno największą na świecie liczbą sklepów odzieżowych? A przecież nie jest to jedyny market w mieście mniejszym niż Lublin.

Wchodzimy do ogromnego Muzeum Wojska im. Witolda Wielkiego, które w rzeczywistości poświęcone jest historii Litwy. Szczególnie chłopcy są zainteresowani. Kupujemy bilet rodzinny i wchodzimy. W głównej sali wita nas pomnik księcia Witolda, a obok wiszą królowie polscy i litewscy, obrazy bitwy pod Grunwaldem… Przechodzimy do sali ukazującej początki Litwy. Podchodzimy do gablot. Pani pilnująca ekspozycji podchodzi do nas i pyta, skąd jesteśmy. Po rosyjsku opowiada o poszczególnych salach w muzeum i życzy dobrego zwiedzania. Wiele pamiątek pochodzi z czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Choć też mijamy kilka sal ukazujących lata międzywojenne i nacjonalizm litewski. Chłopcy zakładają jeszcze mundury i pozują do zdjęcia. Przy wyjściu na pamiątkę biorą po łusce naboju. Zwiedzających niewielu.

Ludzi w Kownie w ogóle też stosunkowo mało, na dodatek część to turyści. Nie zapominajmy, że w mieście mieszka niespełna 300 tys. osób, to znaczy, tyle co w Lublinie.

Jeszcze 13 lat temu Lublin był… Szczecinem — w Kownie mieszkało wtedy 420 tys. osób. Jedna czwarta mieszkańców zniknęła w ciągu 13 lat. Gdyby był to tylko problem Kowna, można by snuć rozważania nad zmniejszaniem się pewnych miast, ale wymiera lub emigruje cała Litwa. W tym samym okresie ostatnich 13 lat z Litwy zniknęło 800 tys. mieszkańców, to znaczy, Łódź z czasów PRL-u. Jeśli tak dalej pójdzie, to za sto lat Litwy nie będzie. Polka, mieszkanka Kiejdan, również mówi nam, że Litwa ginie i dodaje, że na Litwie rodzin wielodzietnych nie ma. Rodziny mają jedno lub co najwyżej dwoje dzieci. Trójka dzieci to wielka rzadkość. Dzieje się to samo co w Polsce, tyle że szybciej, ponieważ Polska jest o wiele większa, a wiadomo, że zanim gruby schudnie, chudy umrze. Na dodatek, Litwa nie jest krajem jednorodnym etnicznie.

Po zwiedzaniu i pobycie na placu zabaw czas na obiad. Zjadamy cepeliny w restauracji stylizowanej na wiejską chatę, a potem idziemy piechotą do zamku Witolda. W środku jest zorganizowana jakaś mało zachęcająca wystawa, i tak już zresztą nieczynna, ale my wchodzimy tylko na wieżę. Potem idziemy ponownie na plac zabaw, ale uwagę naszą odwracają przygotowania do… startu dwóch balonów na „papieskiej” łące. To dla nas wielka gratka, bo po raz pierwszy oglądamy z tak bliska przygotowanie balonu do startu (napełnianie powietrzem i podgrzewanie tegoż powietrza) i sam start z sześcioosobową wycieczką. Są to najprawdopodobniej loty wycieczkowe nad Kownem. Wydaje się to bardzo popularnym zajęciem, bo potem widzimy balony jeszcze kilka razy, ale nie robią już na nas takiego wrażenia.

Poniedziałek to dzień, w którym chcemy zobaczyć Rumszyszki. W położonym zaledwie 20 kilometrów od Kowna miasteczku zorganizowano na 175 hektarach skansen, pokazujący wszystkie regiony Litwy. Na początek jednak jedziemy do Pożajścia, gdzie na półwyspie znajduje się największy klasztorny pokamedulski kompleks na Litwie, wybudowany w stylu baroku włoskiego. Tutaj spotyka nas rozczarowanie. Okazuje się, że zamknięty jest dostęp nie tylko do terenu klasztoru, ale również do monumentalnego kościoła, a w poniedziałki nie można tam wejść w ogóle. W części obiektu zorganizowano luksusową restaurację „Monte Pacis”. Udaje nam się jedynie zobaczyć z bliska Kowieńskie Morze, czyli zalew na Niemnie, popularny wśród mieszkańców (dojeżdża tam nawet linia trolejbusowa). Wyruszamy zatem dalej, wzdłuż Kowieńskiego Morza, aby niebawem znaleźć się w Rumszyszkach.

Skansen rzeczywiście jest ogromny. Spędzamy tam 4,5 godziny, ale udaje nam się zobaczyć wszystko. Początkowo jednak małe rozczarowanie. Na swojej stronie internetowej, również po rosyjsku i angielsku, skansen informował o bezpłatnym wstępie dla rodzin wielodzietnych, ale, jak powiadamia nas znakomicie mówiąca po rosyjsku kasjerka, ta informacja jest już nieaktualna. Jesteśmy więc lżejsi o 14 euro.

Początek wizyty nie jest zbyt efektowny. Przesadna, naszym zdaniem, wielkość skansenu sprawia, że obiekty są rozrzucone dość daleko od siebie. Wiele chat jest zamkniętych. Ciekawie podzielono skansen na części, które odpowiadają regionom Litwy. Żmudź okazuje się biednym regionem, natomiast rejon Auksztoty ma bardzo bogate chaty i kolorowe obejścia. Nas zachwyca zrekonstruowane litewskie miasteczko. Kolorowe domy, stary biały kościół, za którego murem znajduje się szkoła i mieszkanie nauczyciela. Na ganku siedzi pani pilnująca ekspozycji. Nasze dzieci biegają po całym terenie, zwiedzając samodzielnie. Przy wejściu do szkoły informują nas, że pani pilnująca szkoły jest Polką i opowiedziała im o uczniach i szkole. Potem i my rozmawiamy z panią. To miasteczko żyje. Jest szewc, herbaciarnia, księgarnia, sklep z alkoholami, poczta, sklep i zakład krawiecki. Jesteśmy zauroczeni. Widać, że jutro święto i pewnie szykuje się festyn, gdyż obsługa skansenu rozstawiła prowizoryczne kosze na śmieci, toalety. Wspinamy się po schodach mijając rzeczkę i wychodzimy ze skansenu

Do Kowna dojeżdżamy przed siedemnastą. Pogoda piękna, słoneczna. Rodzice są zmęczeni wielokilometrową wędrówką po skansenie, ale dzieci wcale. Cóż, młodość… Wracamy do naszych pokoi na odpoczynek. Następnie wybieramy się na most Witolda, zwany najdłuższym mostem na świecie. Przejście z jednego brzegu na drugi zajmowało… 13 dni. Wynikało to z faktu, że do 1807 r. była tam granica między Cesarstwem Rosyjskim a Królestwem Pruskim (do tego roku Aleksota należała do Prus). Różnica między kalendarzem gregoriańskim a juliańskim sprawiała, że wychodząc z Rosji 14 sierpnia, docierało się po kilku minutach do Prus, gdzie był już 27 sierpnia.

Wtorek to Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Rano jedziemy do karmelitów bosych na polską Mszę Świętą, potem udaje nam się jeszcze obejrzeć kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ufundowany przez księcia Witolda i dlatego zwany kościołem Witolda. Jest to najstarszy kościół kowieński (z 1400 r.) i jedyny na Litwie gotycki kościół na planie krzyża. Kościół ten był wotum Witolda z wdzięczności za ocalenie po bitwie z Tatarami pod Worsklą, kiedy o mało nie utonął w rzece.

Jedziemy do Kiejdan — miasta Radziwiłłów. To tutaj książę Janusz Radziwiłł zakrzyknął: „Vivat Carolus Gustavus rex… od dziś dnia łaskawie nam panujący!”, na co Zagłoba odpowiedział mu dobitnie: „Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco!”. Dzisiaj o Zagłobów czy Wołodyjowskich, niestety, dużo trudniej, natomiast takich, co w zamian za rozmaite „dotacje” gotowi w podskokach krzyczeć: Vivant Angela, Franciscus vulgo Frans et Donaldus! można liczyć na pęczki.

Kiejdany położone są około 50 kilometrów na północ od Kowna. Najszybciej można tam dotrzeć drogą A1, później zaś A8. W samym centrum pyszni się odma-lowany kalwiński zbór, wystawiony przez Radziwiłła. Jest on jednak zamknięty na głucho, a kalwinów w Kiej-danach trzeba by chyba ze świecą szukać. Nie brakuje natomiast szczęśliwie rzymskich katolików, którzy w drewnianym kościele Św. Józefa i położonym poza centrum kościele Św. Jerzego, wybudowanym jeszcze przez Krzyżaków, tłumnie gromadzą się w maryjną uroczystość na Mszy Świętej i uroczystej procesji dookoła kościoła. Spotkana na ulicy starsza pani mówi nam, że na Litwie rodziny mają jedno lub dwoje dzieci. Trójki się nie spotyka. „Litwa ginie” – powiedziała patrząc na naszą piątkę. Opowiada nam również trochę o tym, jak po drugiej wojnie światowej właściciele okolicznych dworów masowo wyjeżdżali do Polski, w związku z czym pozostało ich dużo mniej niż wcześniej.

W kościele Św. Jerzego po Mszy Świętej odbywa się coś w rodzaju konkursu śpiewaczego pieśni ludowych na wolnym powietrzu. Występujący pozwalają sobie na nawet na żartobliwe wypowiedzi, których humoru, niestety, nie jesteśmy w stanie docenić.

Uszanowano tutaj zmarłych. Na ścianach kościoła można odnaleźć epitafia w języku polskim, w całkiem niezłym stanie. Obok świątyni znajduje się krzyż, upamiętniający sześćsetlecie chrztu Litwy w 1987 roku. Były to już czasy Gorbaczowa i obchody chrztu Litwy odbyły się w miarę godnie.

Po południu idziemy na pożegnalny spacer po Kownie i pożegnalne kowieńskie lody.

Następnego dnia ruszamy w drogę. Kierunek Kłajpeda. Jedziemy autostradą A1. Podróż przebiega szybko, ale na wysokości miejscowości Rosienie skręcamy i przez to miasteczko docieramy do Szydłowa.

Jeszcze do niedawna nie wiedzieliśmy o istnieniu tej miejscowości. Na wiosnę w ramach szkolnej prezentacji sanktuariów maryjnych klasa Karola wylosowała właśnie Szydłowo i w ten właśnie sposób włączyliśmy to sanktuarium do naszej wyprawy.

Szydłowo jest bardzo interesujące, ponieważ objawienia maryjne miały tam miejsce w 1608 roku. Są to zatem najstarsze objawienia maryjne w Europie. Matka Boża zwróciła się m.in. do dwóch kalwinów i później dochodziło tam do wielu nawróceń z herezji kalwińskiej.

Do Szydłowa licznie przybywali pielgrzymi. Pielgrzymki odbywały się nawet w czasach sowieckich, kiedy figurę Maryi na placu przed świątynią zastąpiono pomnikiem sowieckiego „wyzwoliciela”. Początkowo usiłowano ośmieszać pielgrzymki i pielgrzymów, a kiedy to się nie udało, do akcji wkroczyła milicja, która w dniach pielgrzymek kazała ludziom wysiadać z autobusów jadących do Szydłowa, zabierała kierowcom samochodów prawo jazdy, blokowała drogi, a nawet… ogłaszała zagrożenie epidemiologiczne regionu. W 1993 r. w Szydłowie był Ojciec Święty Jan Paweł II.

Kłajpeda, dawniej zwana z niemiecka Memel lub Memelburg, to podobno najstarsze miasto na Litwie — lokowane już w 1254 roku. Parkujemy w centrum i udajemy się na Stare Miasto, gdzie oglądamy miejską zabudowę.

Na Litwie i Łotwie nie parkuje się na chodniku, chyba że jest to wyraźnie wskazane, ale to się prawie nigdy nie zdarza. Praktykowane jest parkowanie na jezdni albo w specjalnie przygotowanych zatoczkach. W Kownie i okolicach nikt nie ściga wjeżdżających na chodniki — krawężniki są tak wysokie, że nie da się na nie wjechać. Na Łotwie wydają się na ogół nieco niższe, ale rekord wysokości zaobserwowaliśmy na moście w Lipawie — około 40 cm. Być może ciągnik rolniczy dałby sobie radę. Być może.

Po wyjeździe z Kłajpedy i minięciu Połągi — nadmorskiego kurortu — wjeżdżamy na część Inflant pozostającą pod tymczasowym zarządem łotewskim. Jest pochmurno, ale polskie klimaty przypominają nam się od razu ze względu na roboty drogowe na drodze w kierunku Lipawy. Mimo że to dzień powszedni, nie widać zbyt wielu pracujących. Krajobraz się zmienia. Pola ze zbożem lub rżyskiem po żniwach, gdzieniegdzie domy, ale przeważnie chaty drewniane. Wiele z nich jest „pārdod”, czyli „na sprzedaż”. Mijamy miasteczko Nica, które tylko na mapie wydaje się duże, i jedziemy do Lipawy. To trzecie miasto na Łotwie, a dziesiąte wśród krajów bałtyckich. Ma raptem około 70 tys. mieszkańców (14 lat temu miało ich blisko 100 tysięcy). Na pierwszy rzut oka wydaje nam się małe. Wieczorem wychodzimy na spacer, aby przywitać się z miastem. Następnego dnia schodzimy je prawie wzdłuż i wszerz. Już na początku wędrówki zagaduje nas po polsku mężczyzna, który usłyszał, jak śmiejemy się z psa siedzącego za kierownicą jakiegoś samochodu. Przechodzień tłumaczy, że pochodzi z Białorusi, że rozumie wszystko, ale trudniej mu mówić, natomiast jego matka jeszcze mówiła biegle po polsku (rozmawiamy z nim po rosyjsku). Idąc uliczkami z drewnianymi domami i brukiem, trudno uwierzyć w tak wysoką rangę miasta (jest tu nawet lotnisko). Mijają nas tramwaje jedynej linii, kursujące bardzo często. Spacerujemy piękną ulicą Ryską i docieramy do dworca autobusowego i kolejowego. Potem idziemy wzdłuż ogromnego parku, mijamy centrum olimpijskie, przechodzimy przez znajomy już most i kierujemy się na stare miasto. Obowiązkowa wizyta w informacji turystycznej, która zaopatrzona jest imponująco, zwłaszcza w porównaniu z Zachodniopo-morskiem. Można nawet otrzymać foldery z Kaszub i Pucka, nie mówiąc o mapach i informatorach o Łotwie i Litwie w różnych językach (niektóre nawet po polsku).

Na Łotwie o wiele bardziej rzuca się w oczy obecność Rosjan i osób rosyjskojęzycznych. To zapewne wpływa również na stosunek do przeszłości. O ile na Litwie pozbyto się chyba skutecznie syndromu sztokholmskiego, o tyle w Lipawie napotykamy wielki pomnik obrońców Lipawy z czerwca 1941 r. przed hitlerowcami (jak wiadomo, mieszkańcy Sowietów, szczególnie krajów bałtyckich witali wkraczających Niemców kwiatami, zaś bohaterska armia sowiecka albo zwiewała jak zające, albo oddawała się masowo do niewoli). Na jednym z pięknych, secesyjnych (chyba) budynków wciąż zaś straszy tablica w języku łotewskim i rosyjskim, informująca o bohaterskich lipawskich komsomolcach, którzy w czerwcu 1941 roku zniszczyli przy pomocy ręcznego granatu hitlerowski czołg. Wspomniany powyżej pomnik przedstawia zapewne jednego z nich. Rzeczywiście paskudnie mu z gęby patrzy.

Chmurzy się i decydujemy się od razu pójść na plażę i przywitać się z morzem. Bałtyk wzburzony i niewielu jest chętnych na kąpiel. Plaża jest szeroka z bardzo drobnym, czystym i bieluśkim piaskiem. Niestety, morze pachnie brzydko glonami i nie zachęca do wejścia, chociaż mimo wietrznej pogody są również jacyś pływacy. Zbieramy muszelki, inne niż na polskich plażach. Spotyka nas również miła niespodzianka. Na plaży w niedużych odstępach ustawione są toalety, czyste i z papierem toaletowym, a na dodatek bezpłatne. Można? Można. Jeszcze tylko wspólne zdjęcie przy wielkim metalowym napisie LIEPĀJA i wychodzimy w miasto. Udajemy się do Muzeum Miejskiego. Już z zewnątrz budynek wygląda imponująco, natomiast wnętrze szczerze nas zachwyca. Pięknie zdobione piece, drewniane sufity i przepiękna klatka schodowa, zaś ekspozycje dotyczą miasta, Kurlandii i rozwoju rybołówstwa. Wstęp jest bezpłatny, ale eksponaty są opisane niemal wyłącznie po łotewsku.

Niestety, kiedy jesteśmy już na Starym Mieście, zaczyna padać deszcz. Tymczasem idziemy do Hal Targowych, przypominających nieco Hale Mirowskie. Nawiedzamy również rzymsko-katolicką katedrę p.w. Św. Józefa. Jest to przepiękny budynek. Pośród fundatorów odnajdujemy wiele polskich nazwisk.

Skręcamy na Kungu iela i stajemy przed XVIII-wiecznym drewnianym zajazdem zwanym Domkiem Cara Piotra I. W tym miejscu w 1697 roku zatrzymał się car przed wypłynięciem na zachód Europy. Taka ciekawostka. Carów dawno już nie ma, a zajazd stoi…

Panoramę Lipawy udaje nam się za to zobaczyć z wieży luterańskiej „katedry”. Z wysokości 55 metrów widać morze, jezioro Lipawskie, sporą część głównej ulicy Liela, czyli Wielkiej, i różne znaczniejsze budynki.

Mieszkamy w klasztorze ojców dominikanów, w którym posługuje dwóch ojców: Jacek Szpręglewski i Oskar Jabłoński. Oprócz nas przebywa tu również grupa osób z dwóch zaprzyjaźnionych parafii — polskiej z Sierot w okolicach Gliwic i litewskiej spod Wilna. Ksiądz proboszcz Andrzej Plaskowski z gliwickiej parafii zaprasza nas w czwartek na grilla, który okazuje się bardzo obfitą kolacją. Spędzamy ponad godzinę w bardzo miłej atmosferze — dzieci mają nawet swój osobny stoliczek.

Na piątek zaplanowaliśmy wycieczkę do Windawy. Wąskimi uliczkami wjeżdżamy na stare miasto i kierujemy się do zamku. Dopytujemy o kolejkę wąskotorową, którą chcieliśmy jechać. Dowiadujemy się, że to nie tu i kierujemy się do Mazbanītis w pobliżu parku. Dochodzimy na miejsce, a ze stacji rusza parowóz w pierwszy krótki kurs. My, kupujemy bilety i wyjeżdżamy o 11.15. Gwizd i para bucha z komina, a koła poruszają ciuchcię i wagoniki. Ruszamy na przejażdżkę.

Trochę deszczowo, ale dla takich turystów jak, my taki deszcz nie jest straszny. Po powrocie na stację jedziemy na zamek z XIII wieku wybudowany przez Zakon Kawalerów Mieczowych. Jest to jedyna warownia zakonna zachowana w Kurlandii. Chłopcy są zachwyceni, gdy wchodzimy na wewnętrzny dziedziniec. Wspaniałe krużganki, a przed nami trzy poziomy do zwiedzania i na koniec wieża, na którą można wejść lub wjechać windą. Najstarsza część, w której mieści się szatnia, pochodzi z początku dziejów zamku. Czujemy się jak w średniowieczu. Ciekawe, czy rycerze zakonni też mieli takie luksusy. Na zamku są różnorodne ekspozycje: od mieczy, zbroi, po wystawę przedwojennych fotografii mieszkańców Windawy, po stroje i suknie ślubne, aż po stroje na safari. Niestety, również najczęściej brak jest opisów w języku innym niż łotewski. W jednej z sal prezentowany jest film pokazujący stare fotografie miasta i portu oraz fragmenty sowieckich kronik filmowych dotyczące Windawy. Po projekcji dwunastoletni Karol przyznał, że sam zorientował się, iż filmy miały charakter propagandowy (radosne uśmiechy przy układaniu płyt chodnikowych przez mieszkańców w ramach subotnika musiały się wydać chłopcu nieszczere). Gdy jesteśmy na wieży i oglądamy panoramę miasta, deszcz zaczyna lać się strugami. Czekamy, chodzimy jeszcze po zamku. Gdy wychodzimy na zewnątrz, jest pochmurno, ale już po deszczu. Chwilami pojawia się nawet słońce. Udajemy się bulwarem nad rzeką Windawą. Chcemy zobaczyć domki w dzielnicy Ostgals, które są urokliwe i kolorowe. Podejrzewamy, że kiedyś mieszkali w nich rybacy. Kierujemy się na pludmale, czyli plażę, która jest jedną z najładniejszych w krajach nadbałtyckich. Jest bardzo szeroka, czysta (widzimy ekipy młodych ludzi, którzy z miotłami schodzą z plaży), trochę kamienista i ma wiele placów zabaw.

W odróżnieniu od Lipawy nie ma tutaj prawie wcale muszelek. Plac zabaw -to raj dla dzieci. Od czasu do czasu są drewniane ławki do siadania czy ławki przy placach zabaw, nie mówiąc o toaletach, a nawet prysznicach. Bezpłatnych i dosyć czystych, z papierem toaletowym. Infrastruktura łotewskich plaż jest rzeczywiście imponująca. Pomimo 17 stopni wody widzimy chętnych do morskich kąpieli. My zanurzamy tylko ręce w Bałtyku. Dzieci na próżno szukają muszelek. Udaje im się znaleźć jedną. Zbieramy kamyki na pamiątkę. Wracając do centrum Windawy, napotykamy następny plac zabaw w parku.

11 - Plac zabaw w Windawie

Jest wielki i bardzo nowoczesny. Widać, że dba się tu o dzieci, których niestety jest mało, chociaż odnosimy wrażenie, że Łotysze mają więcej dzieci niż Litwini — na Łotwie widujemy rodziny z trójką, a nawet z czwórką dzieci. Nasze dzieci bawią się znakomicie.

Na Katoļu iela, czyli ulicy Katolickiej, przecho-dzimy obok klasycystycznego kościoła p.w. Świętego Krzyża. Tu pracują paulini (jeden Łotysz i jeden Polak) i w niedzielę można pójść na Mszę Świętą po polsku. Zadziwia nas bardzo częsta drewniana zabudowa i boczne drogi, które często są ziemne. Mijamy ratusz stojący przy wybrukowanym placu, jeszcze tylko wizyta w informacji turystycznej i wracamy do Lipawy. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, miejscami widzimy morze aż po horyzont. Drogi są puste. Domostwa rozrzucone od siebie daleko, tylko po polach, które są uprawiane i zadbane, widać, że mieszkają tu ludzie. Na łąkach czy rżyskach od czasu do czasu widzimy sejmikujące bociany. Odpoczywamy po powrocie i pakujemy się na kolejny etap naszej wędrówki.

Tym razem będzie to Ryga. Ale to dopiero po południu. Wcześniej zatrzymujemy się w Kuldydze, średniowiecznym miasteczku. Chcemy zobaczyć największe na Łotwie wodospady Ventas rumba. Wody Windawy gwałtownie spadają z wysokości dwóch metrów i tworzą kaskady na długości 110 metrów. Niektórzy turyści zdecydowali się przejść całą tę „trasę” przez wodospady, to znaczy, w poprzek rzeki. Nawet z małymi dziećmi. Jeden fałszywy krok na śliskich kamieniach mógł zakończyć się kąpielą w spienionych wodach rzeki. Tuż obok jest największy ceglany most i miejsce, na którym stał największy w Kurlandii zamek kawalerów mieczowych Jesusburg, doszczętnie zniszczony w XIX wieku. Wchodzimy do kościoła katolickiego Świętej Trójcy (1640 rok), z bogatym wnętrzem i figurą Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus z 1530 roku, w którym znajdujemy polonika, m.in. tablicę poświęconą Puzynom tuż obok zabytkowego konfesjonału z 1691. Miasteczko zachwyca nas ślicznymi domkami i domami, krętymi wybrukowanymi uliczkami, po których, niestety, pędzą auta. Z ratusza wychodzi para młoda, dzieci przyglądają się im, choć zdecydowanie więcej uwagi poświęcają fontannie. Chwilami trochę siąpi deszcz. Rosyjskojęzyczne radio zapowiadało przejściowe opady. Około godziny czternastej wyruszamy w dalszą trasę. Droga aż do Tukum jest pusta. Jedziemy wśród lasów i pól. Po drodze mijamy osamotnione i rozwalające się domy. Przygnębiający widok. Więcej samochodów widzimy w okolicach Jurmały, którą mijamy i wjeżdżamy do Rygi.

12 - Ryga, most nad Dźwiną

Ogromne miasto — mówi się, że mieszka tam pół Łotwy — przytłacza nas tłumami na bulwarach nad rzeką Dźwiną. Ilość dróg i mostów może spowodować zawrót głowy i można się zgubić, tym bardziej, że część z ulic jest jednokierunkowa i trzeba przejechać most jeszcze raz, aby dobrze skręcić. Po szesnastej docieramy na miejsce. Pod oknami przejeżdżają trolejbusy. Dowiadujemy się, że w sobotę i niedzielę, z okazji Dni Rygi, można jeździć nimi za darmo. Dzieci poznały nowego kolegę, Rosjanina Paszę, z którym grają w piłkę. Trochę trudno im się porozumieć. Nasi nie uczyli się rosyjskiego, Pasza nie zna polskiego. Co prawda jedni i drudzy uczą się angielskiego, lecz tę kwestię pomińmy milczeniem. W każdym razie Dominik skarżył się, że opowiadał Paszy o ekstraklasie, a ten prawie nic nie rozumiał. Zwiedzanie zostawiamy na niedzielę, dziś odpoczynek i mecz piłki nożnej oraz nieuniknione zakupy w supermarkecie Maxima.

W niedzielny poranek udajemy się do centrum Rygi. Tuż pod naszym miejscem noclegowym przejeżdża trolejbus linii numer 15. Dzieci mają radość, a my usiłujemy sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jechaliśmy trolejbusem i dochodzimy do wniosku, że chyba w Gdyni. W Polsce trolejbusy, zwane m.in. trajtkami, funkcjonują jedynie w Lublinie, Gdyni (przedsiębiorstwo gdyńskie obsługuje również Sopot) i w Tychach. Na Litwie i na Łotwie mają się one znakomicie, przy czym należy wspomnieć, że w Rydze jeżdżą również tramwaje. Wysiadamy przy Uniwersytecie Ryskim i obok pomnika Wolności przechodzimy na deptak Kaļķu iela, przecinający Stare Miasto. Pomnik — wysoki na czterdzieści metrów aktualnie jest remontowany. Został on zbudowany w latach trzydziestych i podobno Sowieci chcieli go zniszczyć. Ocalić od zburzenia miała go (nie wiemy, czy to prawda) pochodząca z Rygi, słynna w swoim czasie Wiera Muchina, autorka spopularyzowanego przez sowiecką kinematografię jako symbol wytwórni Mosfilm, dzieła Robotnik i kołchoźnica (obie postaci stoją obok siebie i wyciągają w górę sierp i młot na znak sojuszu robotniczo-chłopskiego).

Komuniści pomnika nie zburzyli, ale na wszelki wypadek, aby zapobiegać nacjonalistyczno-burżuazyjnym ciągotom Łotyszy, postawili niedaleko pomnik Lenina. Szczęśliwie Lenin gdzieś już sobie poszedł i nie musieliśmy go oglądać. Wchodzimy na wybrukowane, urokliwe uliczki. Oglądamy piękne kamienice. Co chwilę widzimy coś ciekawego. To naprawdę monumentalne, przytłaczające niemal swą wielkością miasto. A równocześnie bardzo piękne. Skręcamy z głównego deptaka w prawo, w ulicę Smilšu, i dochodzimy do Baszty Prochowej, gdzie znajduje się Muzeum Wojenne. Potem bocznymi uliczkami docieramy do wielkiego placu, przy którym znajduje się luterańska „katedra”. Zbudowana została jako kościół przez biskupa Alberta w 1211 roku i odebrana Kościołowi po buncie Lutra. Wówczas w Rydze odebrano Kościołowi niemal wszystkie świątynie z wyjątkiem kościoła Św. Marii Magdaleny sióstr cysterek, w którym jednak również zakazano katolickich nabożeństw. Podobno nie odbywały się tam one przez 40 lat (do 1582 r.), przynajmniej oficjalnie. Podczas okupacji szwedzkiej w latach 1621-1710 wyznawanie religii katolickiej karano śmiercią.

Z placu „Katedralnego” ulicą Zamkową (Pils iela) docieramy do Poļu gāte, gdzie w kościele Matki Bożej Bolesnej w każdą niedzielę o godzinie 12:00 odprawiana jest Msza Święta w języku polskim. W tej świątyni oprócz Mszy po łotewsku odprawiana jest również Msza po litewsku i rosyjsku, a w baptysterium sprawowana jest greckokatolicka Boska Liturgia.

Upewniamy się, że w tę niedzielę będzie Msza Święta po polsku i, jako że jest dopiero 10:30, idziemy na chwilę nad brzeg Dźwiny. Z okazji Święta Rygi nadbrzeżny bulwar jest zamknięty dla ruchu. Podziwiamy organizacyjną sprawność ryżan i znakomitą infrastrukturę. Dla gości przygotowano bardzo liczne przenośne toalety. Jest ich tak wiele, że nawet po południu, kiedy będzie tam naprawdę mnóstwo osób, nie będzie trzeba czekać w kolejce. Toalety są czyste i pachnące. Jest w nich również śnieżnobiały papier toaletowy. Obok toalet umywalnie uruchamiane pedałem, z mydłem i ręcznikami. Wszystko to, oczywiście, bezpłatnie. Warto jednak podkreślić, że papieru nikt nie kradnie, nie rzuca w powietrze na kształt serpentyny ani nie wrzuca dla figli całej rolki do sedesu.

Bulwarem dochodzimy do zamku (pils). Jest tam siedziba prezydenta, ale nam trudno w to uwierzyć. Warszawski Pałac Namiestnikowski jest otoczony wysokim płotem z zaporami zdolnymi pewnie zatrzymać mały czołg, gdyby jakimś cudem udało mu się przedrzeć przez miasto. Wojsko i policja łypią nieufnie na każdego przechodnia. W Rydze, jeżeli ktoś nie wie, że na zamku urzęduje prezydent, może to łatwo przeoczyć. Informuje o tym tablica na murze. Przed bramą honorową wartę pełni dwóch (powtarzamy: dwóch) żołnierzy w tradycyjnych mundurach, którymi komenderuje jeszcze jeden. Nie ma żadnego ogrodzenia, naprawdę: nie ma żadnego ogrodzenia. Można dotknąć muru pałacu i nie zostać od razu zastrzelonym.

 

Niedaleko znajduje się siedziba łotewskiego Sejmu. Tam również nie ma ogrodzenia. Można podejść pod same drzwi wejściowe, których z zewnątrz nie pilnuje nikt, chociaż niedaleko, tuż obok katedry stoi zaparkowany pusty policyjny samochód. Kiedy to widzimy, przypomina się nam polski parlament, po którego terenie nerwowo i czujnie snują się rozmaite policje jawne, tajne i dwupłciowe, natomiast od czasu do czasu pojawiają się również plany ogrodzenia całości, co może oznaczać brak możliwości przejścia przez teren Sejmu i Senatu bez specjalnej przepustki (dowiedzieliśmy się, że już przez ten teren przejść nie można). Czyżby łotewskie władze miały nieco więcej zaufania do miłościwego suwerena niż polskie?

Wędrujemy trochę po uliczkach Starego Miasta. Jest bardzo drogo, jak to na Starym Mieście. Trzeba jednak powiedzieć, że Litwa i Łotwa w ogóle są drogie. Kiedyś bicie własnej monety było jednym z istotnych przejawów suwerenności. Dzisiaj, kiedy suwerenność już sprzedano, pozbyto się również i tego atrybutu. Z pewnością nie jest korzystne, kiedy o monecie używanej w Kownie czy Mitawie decyduje frankfurcki bank. Litwini masowo przyjeżdżają na zakupy do Polski i trudno im się dziwić. W ryskiej Maximie można kupić wszystko — wiszą nawet wielkie hiszpańskie szynki i zapewne ktoś je kupuje, ale nieco lepsze wędliny kosztują w przeliczeniu nawet 80 zł za kilogram. Wiele kiełbas jedynie ładnie wygląda, zawartość białka sojowego dochodzi w nich do 8%. Natomiast producenci parówek uważają za stosowne chwalić się zawartością 80% mięsa w swoich produktach (w Polsce parówki z szynki miewają nawet 93% mięsa, a wiele wędlin produkowanych jest z ilości mięsa przekraczającej masę samej wędliny). Na jednej z półek znajduję kiełbaski mięsno-warzywne. Pewnie. Marchew jest dużo tańsza niż wieprzowina. Litr mleka kosztuje ponad 4 zł (czasami jest to polskie mleko), a zwykle zaledwie jeden rodzaj w promocji (akcija) sprzedawany jest w cenie porównywalnej do polskiej. A jednak łotewskie markety otwarte są przez 7 dni w tygodniu od rana do późnej nocy i są jedynymi miejscami, w których można spotkać wiele osób.

W południe powracamy do kościoła Matki Bożej Bolesnej. W konfesjonale siedzi sam biskup Zbigniew Stankiewicz. W Polsce to widok raczej rzadki. Tymczasem tutaj ordynariusz spowiada aż do Komunii Świętej, w której udzielaniu pomaga kapłanowi odprawiającemu Mszę Świętą. Zapewne niebagatelną sprawą jest znajomość języka polskiego. Warto w tym miejscu wspomnieć o seminarium duchownym w Rydze. W Związku Sowieckim istniały oficjalnie jedynie dwa seminaria duchowne: w Rydze i w Kownie. Seminarium w Kownie było jednak dostępne jedynie dla osób z Litwy. Bodajże do 1964 roku istniało analogiczne ograniczenie terytorialne dla seminarium ryskiego, ale zostało zniesione i seminarium w Rydze zaczęło przyjmować kandydatów ze wszystkich republik sowieckich.

Dostanie się do seminarium wymagało jednak wielkiej determinacji i poświęcenia. Dla kogoś z Syberii czy z Kazachstanu była to prawdziwa droga przez mękę. Teoretycznie nie istniały granice między republikami sowieckimi, ale wyjazd do Rygi z innej republiki nie był wcale łatwy. Należało tam wystarać się o jakąś pracę, najczęściej fizyczną, i cierpliwie czekać, aż komunistyczna władza zezwoli na nabór, który, oczywiście, był odgórnie ograniczany. W każdym razie w ryskim seminarium nauczano języka polskiego i stąd jego znajomość wśród absolwentów, chociaż, oczywiście, abp Zbigniew Stankiewicz jest po prostu Polakiem z pochodzenia.

We Mszy Świętej uczestniczy wielu Polaków. W Rydze mieszka ich prawie 20 tysięcy.

Obiad jemy w pierogarni Pelmeni XL przy Kaļņu iela 7. Pierogi z mięsem i serem są bardzo smaczne i niedrogie (poza weekendem jest jeszcze taniej). Ze względu na niedzielę i Święto Rygi jest tłum gości, ale miejsc przy stolikach nie brakuje. Każdy sam komponuje swój zestaw pierogów, za który potem płaci przy kasie. Kiedy przyjdziemy tam w poniedziałek, będzie znacznie luźniej.

Po obiedzie wędrujemy po Rydze. Docieramy do ratusza i domu Bractwa Czarnogłowych. Ten drugi budynek, wybudowany na początku XIV w. jako siedziba stowarzyszenia niemieckich kupców, został zburzony w czasie II wojny światowej i odbudowany dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Jest to dla Polski miejsce o zaiste czarnej symbolice. To właśnie tutaj pustogłowa delegacja wyznaczona przez władze Drugiej Rzeczypospolitej podpisała 18 marca 1921 r. z Sowdepią tzw. traktat ryski, niefrasobliwie skazując miliony Polaków na wschodzie na śmierć i okrutne męczarnie. Rezygnacja z terenów, na których polskość przetrwała przez cały okres zaborów, obciąża zarówno sprzyjającego bolszewikom „Naczelnika” Piłsudskiego, jak i zafiksowanego w chorobliwy sposób na etnicznym nacjonalizmie Romana Dmowskiego. Za idiotyczne pomysły drogo zapłacili nasi rodacy, a także mieszkający na tamtych terenach Rusini, Żydzi, Rosjanie, Niemcy i inni, beztrosko rzuceni w objęcia czerwonych katów.

Na tym samym placu znajduje się koszmarny ciemnozielony budynek z lat 70. XX wieku, w którym mieści się bezpłatne Muzeum Okupacji Łotwy. Tata miał się tam nawet wybrać z Karolem, ale nasz pobyt w Rydze był na tyle krótki, że postanowiliśmy przeznaczyć ten czas przede wszystkim na poznanie miasta. Widzimy też katedrę Św. Jakuba, w której kazania głosił X. Piotr Skarga. Do środka wejdziemy dopiero w poniedziałek, ponieważ właśnie odprawiana jest Msza Święta, oglądamy niedalekich Trzech Braci, czyli trzy sąsiadujące ze sobą kamieniczki z trzech różnych wieków. Na wielu zabytkowych budynkach znajdują się pochodzące jeszcze z czasów sowieckich tabliczki informujące o zabytkowym charakterze danego obiektu. Generalnie całe Stare Miasto jest bardzo malownicze i kolejne otwierające się przed nami średniowieczne uliczki i przepiękne budynki, w różnym zresztą stanie, budzą w nas niekłamany zachwyt.

Dzieci chcą jednak wracać już na odpoczynek, a my zdajemy sobie sprawę, że drugi raz w niedzielę do centrum już nie przyjedziemy. Wychodzimy więc poza obszar Starego Miasta, na ulicę Wolności, gdzie oglądamy jeszcze prawosławny sobór, podjeżdżamy trolejbusem numer 17 na wielki dworzec kolejowy i wracamy do hotelu. Tata z Karolem i Dominikiem wybierają się jeszcze na krótki spacer po okolicy. Docierają m.in. na ulicę Katolicką, gdzie obok kościoła Św. Franciszka z Asyżu znajduje się prawosławne seminarium duchowne. Niedaleko hotelu jest też kilka cmentarzy, m.in. prawosławny.

W poniedziałek wybieramy się do Mitawy, zwanej obecnie Jełgawą. To dawna stolica Księstwa Kurlandzkiego, położona zaledwie w odległości czterdziestu kilometrów od Rygi. W mieście tym urodził się Mamert Stankiewicz herbu Mogiła (1889-1939), bohaterski kapitan żeglugi wielkiej i komandor podporucznik Marynarki Wojennej, znany powszechnie dzięki powieści K. O. Borchardta Znaczy kapitan od ulubionego powiedzenia (służbę rozpoczynał w Lipawie, w której również byliśmy). Przy wjeździe wita nas wspaniały pałac na Wyspie Zamkowej. Kiedyś gościł między innymi króla Ludwika XVIII. Ogromny malowniczy budynek mieści obecnie szkołę wyższą i gimnazjum. Jest remontowany, a remontem zajmuje się m.in. Mostostal. Dziedziniec jest już odnowiony, teraz remontowana jest fasada. Spacerujemy alejkami parkowymi i dochodzimy do przystani nad rzeką, nad którą przerzucony został most dla pieszych. Dzieci znalazły plac zabaw i szaleją. Przechodzimy obok dawnej dzwonnicy kościoła Trójcy Przenajświętszej, w której mieści się informacja turystyczna. Docieramy do Akademii Piotrowej, czyli gimnazjum działającego w latach 1772-1945.

W szkole tej kształciło się dwóch łotewskich i jeden litewski prezydent oraz prezydent Polski Stanisław Wojciechowski. Potem obok prawosławnego soboru docieramy do pięknej i monumentalnej katolickiej katedry p.w. Najświętszej Maryi Panny (mariackiej), w której znajdujemy m.in. polskie modlitewniki. Przechodzimy jeszcze przez nowoczesne centrum i wracamy do Rygi, gdzie posmakowały nam pierożki.

W poniedziałkowe popołudnie Ryga pokazuje nam inne oblicze — oblicze nieprzyjazne, a nawet wrogie zwykłym ludziom, dziwnie przypominające oblicze Warszawy z epoki Hanny G.-W. Po dekoracjach Święta Rygi nie pozostało śladu. Masy ludzi przemieszczają się samochodami i komunikacją miejską z jednego krańca miasta na drugi. Początkowo nie możemy znaleźć miejsca do parkowania, zaś kiedy je znajdujemy, okazuje się, że nie można za nie zapłacić gotówką. Przygodnie spotkany Litwin również jest tym bardzo zaskoczony. W Lipawie czy Kłajpedzie nie było z tym żadnego problemu. Tutaj jest. Ostatecznie po raz nie wiemy już który przejeżdżamy przez Dźwinę i parkujemy na parkingu hotelu Radisson SAS koło Biblioteki Narodowej. Prosto, czytelnie i chyba niedrogo, bo za 3 godziny parkowania płacimy 3 euro. Co prawda, trzeba jeszcze pieszo pokonać Dźwinę, ale w zamian otrzymujemy piękne widoki.

À propos pieszych, to na Łotwie zachowują się oni bardzo śmiało. Nawet na szerokich ryskich ulicach przechodzą poza pasami. Docierają, na przykład, do połowy jezdni i czekają na swoją kolej. Gorzej, że nie przejmują się specjalnie czerwonym światłem i niekiedy prowadząc samochód, na widok pieszego wkraczającego energicznie na przejście mimo czerwonego światła, sam zaczynałem się zastanawiać, czy aby na pewno mam zielone. Natomiast trzeba powiedzieć, że łotewscy kierowcy, mimo dość ostrej jazdy, w stosunku do pieszych zachowują się bardzo ostrożnie. Wystarczy zbliżyć się do przejścia, żeby samochody się zatrzymywały. Zjawisko to ma charakter masowy. Sprawę pewnie ułatwia fakt, że na obszarze zabudowanym raczej nie jest przekraczana prędkość 50 km/h, chociaż już poza obszarem zabudowanym, podobnie jak u nas, wielu kierowców szarżuje bardzo ostro. Kierowcy raczej nie rozmawiają też przez komórkę podczas jazdy, chyba że przez system głośno mówiący.

Po zjedzeniu pierogów i skutecznym wreszcie nawiedzeniu katedry Św. Jakuba przemierzamy południową część Starego Miasta i udajemy się do centralnych hal targowych. Kiedyś parkowały tu zeppeliny, niestety hale są czynne do osiemnastej i nie zostajemy już wpuszczeni do środka. Przypomina nam się widok jak spod Hal Mirowskich. Wokół też pełno śmieci, ktoś śpi pod murem. Kiedy wracamy już do samochodu, kropi lekki deszczyk. W nocy przejdzie w ulewę. Natomiast w dzień — słońce. Pogoda nam dopisuje.

We wtorek opuszczamy Rygę i udajemy się do Agłony. To najważniejsze łotewskie sanktuarium maryjne, taka polska Jasna Góra. W Liwani natykamy się na objazd. Normalnie na Łotwie staramy się jeździć drogami oznaczonymi literą A lub P (i wszystkim innym radzimy to samo). Tym razem nie mamy jednak wyjścia. Na Łotwie wiele dróg bocznych to zwykłe drogi ziemne, tyle że szersze niż w Polsce i wysypane dość grubymi kamieniami. Jedzie się po nich fatalnie. Spotykamy szczególny „pojazd utrzymania dróg”, czyli rodzaj pojazdu z szerokim pługiem, który wyrównuje ziemną powierzchnię drogi. Widzimy również wielką ciężarówkę, która wjechała na takiej drodze do rowu. Prawdopodobnie kierowca jechał szybko i nieostrożnie zbliżył się do krawędzi drogi. Rowy są głębokie, a ich brzegi niezbyt mocne. Jadąc po ziemnej drodze, lepiej trzymać się od nich z daleka, oczywiście, w miarę możliwości. Kiedy wyjeżdżamy na asfalt, czeka nas jeszcze tylko kilka mijanek z powodu remontów dróg. Remontów jest wiele i stosowany jest tam ruch wahadłowy. Dopiero przed szesnastą podjeżdżamy pod dom pielgrzyma. Mieliśmy nadzieję na ciepły posiłek w jadalni, lecz jest już zamknięta. Spotkany na korytarzu ksiądz wita się z nami i pyta o podróż. Oprowadza i pyta czy chcielibyśmy zjeść zupę. Mówimy, że pani zajmująca się pokojami powiedziała nam, że o tej godzinie to już niemożliwe. Kapłan (jak się później okazuje, jest to sam proboszcz, X. Daumans Abrickis) idzie z nami do kuchni i ustala z kucharką, że za pół godziny podadzą nam zupę. Gdy siadamy w jadalni, na stół wjeżdża cały obiad z kompotem. Miła niespodzianka, tym bardziej, że na następny dzień zostajemy zaproszeni na śniadanie, a jedyną opłatą, jaką X. Daumans zechciał przyjąć, była ofiara na sanktuarium.

Idziemy przywitać się z Maryją. W święto Wniebowzięcia NMP w Agłonie odbywają się wielkie uroczystości. W 1699 r. Ewa Szostawicka, żona skarbnika witebskiego, ufundowała drewniany kościół przy klasztorze dominikanów. Po pożarze, w latach 1768-1800, wybudowano tam trójnawową bazylikę w stylu baroku. Bardzo charakterystyczne dla łatgalskich kościołów są podwójne wieże. Te w Agłonie mają po 60 metrów. Cudowny obraz Matki Bożej Agłońskiej lub Przewodniczki z Kwiatem w głównym ołtarzu jest kopią obrazu z Trok. Bazylika zachwyca już z zewnątrz, a wnętrze jest również przepiękne, naprawdę warto zatrzymać się tam chociaż na chwilę. Idziemy na spacer po okolicy, wchodzimy na pobliski cmentarz i znajdujemy polskie nazwiska. Zaskakuje nas deszcz, który przechodzi w ulewę. Idziemy na Mszę Świętą o dziewiętnastej. Odprawiana jest po łotewsku, uczestniczy w niej zaledwie kilka osób. Towarzyszy nam piękny śpiew. W Agłonie mieści się zresztą szkoła śpiewu chóralnego. Po Eucharystii odśpiewana jest litania loretańska i następuje zasłonięcie obrazu. Deszcz już minął. Podziwiamy tęczę.

Wychodzimy na spacer po Agłonie. Z daleka widać potężny budynek. Myśleliśmy, że to miejscowy pałac. Kiedy podchodzimy bliżej, okazuje się, że jest to Katolickie Gimnazjum w Agłonie. Na szczycie budynku widnieje data Anno 1928. Agłona położona jest nad dwoma jeziorami. Słońce zwiesza się nad jeziorem, położonym od zachodu. Wracamy na odpoczynek. Na drodze do Krasławia (który również warto zwiedzić, ale wszystkiego zobaczyć się nie da), będącej odpowiednikiem naszej drogi wojewódzkiej, samochód pojawia się raz na kilka minut. Cisza i spokój — idealne warunki do wypoczynku. W domu pielgrzyma spotykamy księdza proboszcza, który nam wyjaśnia, że budynek od początku przeznaczony był na gimnazjum i kieruje do źródełka z cudowną wodą. Widzieliśmy wcześniej drogowskazy, ale jedynie po łotewsku. Samo źródełko jest również bardzo dobrze opisane po angielsku, niemiecku i rosyjsku.

Rano przed siódmą idziemy do bazyliki na odsłonięcie obrazu. Na parkingu widzimy samochód z warszawską rejestracją z Woli. Przy śniadaniu witamy się z księdzem Dariuszem z parafii Św. Klemensa przy ulicy Karolkowej w Warszawie. Redemptorysta ruszył przez Sejny i Agłonę na wakacyjną wyprawę. Pytamy, dokąd zmierza, w odpowiedzi słyszymy: „Gdzie oczy poniosą”. Pracował kiedyś w Moskwie i zna świetnie język rosyjski. Życzymy dobrej drogi. Żegnamy się z księdzem Daumansem, z Maryją i wyjeżdżamy przed dziesiątą. Żegna nas deszcz, który będzie nam towarzyszył również w Dyneburgu. Tutaj jest wyraźnie zimnej, mimo że jedziemy na południe. Zakładamy ciepłe ubrania i wyruszamy na miasto. Dochodzimy do ulicy Ryskiej. To miejski deptak, przy którym stoi kościół świętego Piotra. Jest zamknięty na głucho. Można go nawiedzić albo wcześnie rano albo po południu. Podziwiamy piękne kamieniczki. Szukamy śladów Polaków stanowiących 14 procent wszystkich mieszkańców miasta. Udajemy się najpierw do polskiego kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP. Niestety, jest zamknięty. Szukamy Domu Polskiego mieszczącego się przy ulicy Warszwskiej. W siedzibie związku Polaków wita nas miła pani Helena, która mówi nam trochę o działalności związku.

Z okien samochodu widzimy polską szkołę, podjeżdżamy też pod pomnik polskich żołnierzy poległych w 1920 roku w kampanii łatgalskiej. Walczyli z bolszewikami. Kierujemy się ku granicy z Litwą. Tuż na wyjeździe z Dyneburga witają nas roboty drogowe skutecznie opóźniające naszą wędrówkę. Cóż, widać, że łotewskie drogi są w przebudowie. Jak polskie. I witają, i żegnają nas rozkopanymi drogami, korkami i objazdami. Trzeba tez dodać, że drogi nie są tak czytelnie oznakowane, jak na Litwie, brakuje podawania numerów dróg, a i wyjazdy z miast nie mają czytelnego oznakowania.

Do Wilna dojeżdżamy przez Utenę późnym popołudniem. Jedziemy blisko centrum, ale od razu kierujemy się na Nową Wilejkę, gdzie śpimy w klasztorze bezhabitowych Sióstr od Aniołów. Jesteśmy zmęczeni, ale chłopcy z tatą idą jeszcze pograć trochę w piłkę — kibice Lechii Gdańsk ufundowali siostrom wspaniałe boisko. Siostry prowadzą tutaj świetlicę dla dzieci, a niebawem wybudują tutaj Centrum Kształcenia Rodziny. Adres uzyskaliśmy dzięki uprzejmości Agnieszki i Michała Kotów. Śpimy bardzo wygodnie, mając do dyspozycji właściwie całe piętro.

Następnego dnia rano wita nas ulewa dzwoniąca o szyby. Mamy nadzieję, że się wypada i przestanie. Godzina 8.17 — pada, godzina 9.26 — leje, a wiatr zgina do ziemi wierzchołki drzew. Słyszeliśmy o deszczach w Polsce. Tu, nas omijały, aż w końcu wpadliśmy w ich paszczę. Czytamy książki, dzieci oglądają bajki lub grają w pchełki. Patrzymy na szyby, po których spływa deszcz. I czekamy. O godzinie 12.04 deszcz jakby ustał. Rzeczywiście, wyjeżdżamy i przed trzynastą jedziemy na Stare Miasto. Tu z parkowaniem jest ciężko. Jeśli są miejsca, to nie można podjechać, bo dużo ulic jest jednokierunkowych. Znajdujemy miejsce w pobliżu ulicy Giedymina i ruszamy w miasto. Z oddali widzimy dzwonnicę katedry. Dochodzimy bulwarem Giedymina Wielką do archikatedry. Po drodze rozglądamy się bacznie. Każda kamienica, każdy zakątek nas zachwyca. W katedrze oglądamy wnętrze i modlimy się u stóp sarkofagu świętego królewicza Kazimierza. Później wędrujemy wzdłuż Dolnego Zamku i wąskimi uliczkami idziemy do kościoła świętej Anny. Po drodze przechodzimy obok domu, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Idziemy też na plac ratuszowy i wreszcie znajdujemy informację turystyczną. Zaglądamy do jezuickiego kościoła Świętego Kazimierza i podchodzimy do Ostrej Bramy. Już daleka wita nas Matka Boża. Niestety, nie możemy wejść do kaplicy, gdyż idą tam już pielgrzymi ze śpiewem na ustach i za chwilę rozpocznie się Msza Święta. Przechodzimy przez bramę i uliczkami miasta wracamy do samochodu.

Wieczorem idziemy jeszcze na spacer po Nowej Wilejce. Przy budynku stacji kolejowej stoi zabytkowy bydlęcy wagon. To właśnie takimi wagonami, między innymi z tej stacji, bolszewicy wywieźli z Litwy 300 tysięcy osób, wśród nich Polaków, na Syberię.

Piątek zaczynamy od odwiedzenia Cmentarza na Rossie. Oczywiście, nie zwiedzamy go dokładnie. Tak naprawdę po Rossie można by spacerować przez cały dzień, ale z dziećmi to niemożliwe — zbyt szybko by się znudziły. Przed cmentarzem można kupić przewodniki po Wilnie, polskojęzyczne kalendarze, kwiaty. Sprzedający Polacy chętnie przyjmują złotówki. Nic dziwnego. Raz na kilka tygodni jeżdżą na zakupy do Polski, więc w ten sposób nie będą się kłopotać o wymianę pieniędzy. Jedna ze sprzedawczyń wspomina nawet o Suwałkach. Przegląda przy tym gazetkę marketu Kaufland. Rzeczywiście, podczas zakupów niejednokrotnie z prawdziwym smutkiem myślimy o tutejszych mieszkańcach. W Polsce bez trudu można kupić przyzwoity ser (bez dodatku olejów roślinnych) za 20 zł za kilogram (ok. 5 euro). Na Litwie najtańsze sery w promocji kosztują w przeliczeniu około 25 zł za kilogram. Powszechna jest cena 30-50 zł za kilogram zwyczajnego sera żółtego. Na Łotwie ser jest jeszcze droższy. Jeszcze gorzej jest z wyrobami wędliniarskimi. Tańsze wędliny kosztują około 25-30 zł za kilogram, ale zawierają niewiele mięsa, sporo zaś tzw. mom-u, czyli mięsa oddzielonego mechanicznie od kości (mówiąc wprost: odpadków), soi, wody, syropu glukozowo-fruktozowego i innych „smakołyków”. Zwykła, ale porządniejsza kiełbasa kosztuje ok. 40 zł do nawet 80 zł za kilogram. Jak już wspominaliśmy, parówki z 80% mięsa to już tutaj reklamowany rarytas, podczas gdy w Polsce wrażenie robią dopiero parówki z szynki, w których tejże szynki jest ponad 90%. Biednym Litwinom i Łotyszom sprzedawane są zatem straszne świństwa, chyba że stać ich na drożyznę albo że… pojadą na zakupy do Polski, bo przecież wiadomo, że jeżdżą tam nie tylko litewscy Polacy. Na Litwie w tym roku podniesiono drastycznie (o 112%) akcyzę na piwo, ponieważ władze uznały, że potrafią Litwinów wychować, a według najnowszych danych Litwini spożywają najwięcej alkoholu na świecie. Urzędnicy już odtrąbili sukces całej akcji, ponieważ sprzedaż na Litwie spadła (dochody z akcyzy podobno nie spadły, więc urzędnicy są zadowoleni), zaś „nie odnotowano zwiększonych wyjazdów za granicę”. Jest to bardzo zabawne stwierdzenie, jeśli weźmie się pod uwagę, że wyjazdy do Polski czy na Łotwę (gdzie piwo jest nieco tańsze) nie są w ogóle rejestrowane (brak kontroli paszportowej). Od przyszłego roku skrócone będą godziny sprzedaży alkoholu. Jak pamiętamy, akcja „alkohol po 13:00” z lat osiemdziesiątych w Polsce czy ograniczenia w sprzedaży alkoholu w Norwegii, Szwecji czy Finlandii przyniosły jedynie rozkwit przemytu i gorzelnictwa domowego albo zaopatrywanie się na zapas. No cóż, urzędnicy nigdy niczego się nie nauczą. W każdym razie na Litwie czujemy siłę polskiej waluty i dostrzegamy pozytywną stronę posiadania własnego pieniądza. Przypomina nam się dowcip z lat osiemdziesiątych: „Czym różni się PRL od Stanów Zjednoczonych? Niczym. I tu, i tu można płacić w dolarach”.

Wracając jednak do cmentarza na Rossie, wizytę rozpoczynamy od grobu matki Józefa Piłsudskiego, gdzie znajduje się również jego serce — wszystko to w otoczeniu żołnierzy walczących z bolszewikami do 1921 r. Dzisiaj, wiedząc więcej o działalności Piłsudskiego, który chociaż mógł zmiażdżyć bolszewizm, pozwolił mu przetrwać i w ten sposób otworzył drogę do okupacji Polski po 1939 r. i utraty ziem wschodnich, możemy myśleć o marszałku jedynie z przykrością, choć nie powinniśmy zapomnieć o modlitwie za jego duszę.

Wchodzimy przez główną bramę i idziemy w prawo, koło administracji, do kaplicy przedpogrzebowej. Ze wszystkich stron woła do nas historia. Niestety, niektóre nagrobki są w niezbyt dobrym stanie, ale większość trzyma się bardzo dobrze mimo upływu czasu i działalności bolszewików czy innych szaulisów. Gdzieniegdzie, w grobach rodzinnych, przy jednym z nazwisk pojawia się wiadomość, że grób jest jedynie symboliczny, bo zmarły jest w rzeczywistości pochowany np. w Słupsku.

Wracamy do bramy głównej i idziemy w lewo. Nisko nad głowami przelatują nam samoloty. Przechodzimy wzdłuż muru cmentarnego, gdzie pochowano wielu profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego. Potem idziemy znowu na prawo i przy budynku administracji cmentarza odbijamy w lewo, dochodząc do tzw. górki literackiej. Jednym z ważniejszych grobów jest tu grób Ludwika Kondratowicza, bardziej znanego jako Władysław Syrokomla, jego żony i siostrzenicy. Ten dziewiętnastowieczny „Lirnik Litewski”, zmarły w wieku zaledwie 39 lat, był kiedyś niezwykle popularny.

W Borejkowszczyźnie, położonej na południowy wschód od Wilna, znajduje się poświęcone poecie muzeum. Syrokomla mieszkał tam w ostatnim roku przed śmiercią, przymusowo osadzony przez carskie władze. Co sprawiło, że Władysław Syrokomla dzisiaj jest właściwie całkowicie zapomniany i że nikt nie czyta jego poetyckich gawęd? Jak to się dzieje, że o wiele bardziej znani są Juliusz Słowacki czy Adam Asnyk? Nie umiemy na to odpowiedzieć, ale nie zapominajmy o Syrokomli.

I to już koniec wizyty na Rossie. Od pani sprzedającej róże dostajemy w prezencie kalendarz wileński po polsku na 2018 rok. Przy bramie wejściowej kupiliśmy również egzemplarz „Kuriera Wileńskiego”. Gazeta ukazuje się w nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy i jest dostępna również w tradycyjnej dystrybucji w Wilnie. Można ją kupić również w supermarketach. Nie wszyscy pewnie pamiętają, że dawniej gazeta nazywała się „Czerwony Sztandar” i była wydawana od 1953 r. jako organ Komunistycznej Partii Litwy. Należy podkreślić, że jest to dziennik (ukazuje się od wtorku do soboty). To rzadkość, jeśli chodzi o inne gazety niż litewskojęzyczne. Mimo wielkiej obecności Rosjan na Litwie i Łotwie widywaliśmy tu jedynie rosyjskojęzyczne tygodniki.

Ulicą Warszawską idziemy do Ostrej Bramy, po drodze dopada nas deszcz, na szczęście przelotny.

W kaplicy trwa Msza Święta. Robimy sobie wspólne zdjęcie na ulicy, kupujemy kartki (również od polskojęzycznego sprzedawcy) i wchodzimy po schodach, bo Msza Święta już dobiega końca. Na ścianach wiszą wota, a nad ołtarzem w maleńkiej kapliczce króluje Matka Boża Miłosierdzia. Wchodzimy i patrzymy w oczy Matki, powierzając nasze prośby i składając dziękczynienie za naszą wakacyjną wyprawę. Krótka chwila i już schodzimy na ulicę. Zbliżamy się do zamkniętego, ale remontowanego kościoła Bazylianów, gdzie napotykamy polską wycieczkę. Tu znajduje się budynek klasztorny, w którym od 23 października 1823 do 21 kwietnia 1824 roku więziony był Adam Mickiewicz wraz z innymi Filomatami, oraz Cela Konrada (z III części „Dziadów”).

Wychodzimy ze Starego Miasta i ulicą Subocz dochodzimy do parkingu z pięknym tarasem widokowym. Udajemy się teraz na Antokol. Przejeżdżamy prawie zawsze obok kościoła Świętych Piotra i Pawła w drodze na Nowa Wilejkę, w której mieszkamy, a tym razem wchodzimy do środka. Z zewnątrz kościół wygląda imponująco, natomiast wnętrze jest przepiękne!

 

 Barokową świątynię ufundował Michał Kazimierz Pac, hetman wielki litewski. Pierwsze nabożeństwo odprawiono tu w 1675 r. Michał Kazimierz Pac zmarł przed ukończeniem prac przy kościele. Został pochowany zgodnie ze swoją wolą pod progiem. Na jego płycie nagrobnej wykuto napis Hic jacet peccator („Tu leży grzesznik”). Mamy szczęście, bo o piętnastej ma się odbyć ślub i udaje nam się zajrzeć do wnętrza niemal w ostatniej chwili. Podziwiamy m.in. kryształowy żyrandol w kształcie łodzi wykonany w Lipawie, bębny spod Chocimia i kasę pułkową z okresu bitwy pod Chocimiem (1673). Kiedy wychodzimy na zewnątrz, jest tam już sporo weselnych gości (niektórzy o kaukaskim wyglądzie, jedna z limuzyn ma rosyjską rejestrację) i… fotoreporterów. Prawdopodobnie za mąż wychodzi jakaś miejscowa celebrytka, bo kiedy pojawia się wreszcie para młoda, fotoreporterzy rasowo rzucają się w tył i pstrykają bez umiaru. Pstrykamy i my, może za 50 lat te zdjęcia będą bezcenne…

 

Wchodzimy trochę na Antokol, ale czas nas goni, więc wracamy. Idziemy ulicą Kościuszki na plac Katedralny. Po drodze zahaczamy o ulicę Mostową, na której możemy znaleźć przykłady polskich dworków.

Na placu Katedralnym jest nasz kolejny przystanek. W niedziele, wtorki i piątki o godzinie szesnastej można z przewodnikiem mówiącym po polsku zwiedzić krypty królewskie i podziemie katedry. Bronek idzie z chłopcami, a Asia z dziewczynkami udaje się na spacer. Szukamy placu zabaw, ale nie znajdujemy go. Jest natomiast inna atrakcja – ciuchcia. Zgodnym chórem dziewczynki wyrażają zapał jazdy pociągiem. Dziewczynki jada na wycieczkę, a mama podziwia Basztę Giedymina i wieżę Górnego Zamku. Razem idziemy na dziedziniec zamkowy i idziemy w kierunku katedry. Czekamy na chłopców i podziwiamy dwie panny młode.

 

Robią sobie zdjęcia. Dziwne to, ale tu na Litwie popularnym dniem na ślub i wesele jest piątek. Potem szybko wchodzimy do wnętrza katedry, gdyż nad Wilnem przechodzi ulewa. Chłopcy zwiedzają podziemia i nawet nie wiedzą, że padał deszcz. Wycieczka po kryptach trwała grubo ponad godzinę. Warto wiedzieć, że do tej pory nie wiadomo, gdzie znajduje się ciało wielkiego księcia Witolda. Oddajemy hołd jedynemu królowi pochowanemu w Wilnie — Aleksandrowi Jagiellończykowi (1461-1506), ostatniemu wielkiemu księciu, który biegle władał językiem litewskim. W krypcie znajduje się również serce Władysława IV Wazy, a także szczątki Elżbiety Habsburżanki i Barbary Radziwiłłówny. Poznajemy również historię katedry, która była wielokrotnie przebudowywana. Po ostatniej przebudowie w stylu klasycystycznym wejścia do podziemi zamurowano i zapomniano o nich aż do wielkiej powodzi z 1931 r. Wówczas to odkryto podziemia, a także groby królewskie. Do zwiedzania udostępniona jest tylko część podziemi, w niektórych miejscach trzeba się schylać.

 

Opuszczamy katedrę i przechodzimy już wszyscy razem obok Muzeum Narodowego i kierujemy się na Górę Zamkową. Wspinaczka jest dość wymagająca, ale warta zachodu. Podziwiamy miasto z góry. Wyraźnie widzimy piękne Stare Miasto, a nieco z boku i w oddali mniej piękne nowe szklane wieżowce, wijącą się między budynkami Wilię, ludzi, trolejbusy. Jedynie z zewnątrz oglądamy basztę Giedymina.

Schodząc, czujemy kilometry zrobione po Wilnie. Czeka nas jeszcze wędrówka do samochodu. W piątek udaje nam się parkować bezpłatnie. Niestety, Wilno jest pod względem parkowania wyjątkowo pazerne i mało przyjazne dla turystów. W najdroższej strefie opłaty pobierane są nawet w niedziele. Z wyjątkiem najtańszej strefy płaci się za parkowanie w sobotę, przy czym szczególnie w sobotę nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca w samym centrum. Chodzi po prostu o dobre wyniki w dojeniu.

Z Góry Zamkowej wracamy do samochodu stojącego przy ulicy Holenderskiej i jedziemy już do klasztoru, gdzie mieszkamy w pokojach pod opieką Archaniołów Gabriela i Rafała. Chłopcy z Klarą mają jeszcze siłę i grają w piłkę nożną, a tata jedzie na ostatnie większe zakupy. Przy okazji zwraca licznie nagromadzone plastikowe butelki po wodzie mineralnej. Na Litwie (nie na Łotwie), o ile mogliśmy się zorientować, za opakowania jak butelki szklane, plastikowe typu PET, puszki pobierana jest kaucja w wysokości 0,10 EUR od sztuki. Niewygodne to, chociaż trzeba przyznać, że system jest dobrze zorganizowany. Przy marketach znajdują się miejsca zwrotu opakowań, gdzie nikt nie interesuje się paragonami jak u nas — opakowania są przyjmowane jak leci. Wkłada się je w automatyczny podajnik, gdzie skaner sprawdza po kodzie kreskowym, czy rzeczywiście ma do czynienia z opakowaniami. Potem drukowany jest paragon, który można wykorzystać w kasie przy następnych zakupach albo w tejże kasie wymienić od razu na brzęczącą monetę. Prawdziwy raj dla zbieraczy!

W sobotę jedziemy do Trok, które leżą zaledwie 27 kilometrów od Wilna. Najpierw trochę błądzimy po Wilnie. W odróżnieniu od znakomicie oznakowanego Kowna tutaj wyraźnie brakuje tabliczek z nazwami ulic, które rozmieszczane są „po hiszpańsku”, czyli na początku i na końcu ulicy. Na reszcie domów znajduje się tylko numer, co w przypadku dłuższych ulic bardzo utrudnia orientację. Później nieco przypadkowo zajeżdżamy do Starych Trok. Okazuje się, że dobrze zrobiliśmy, ponieważ to właśnie Stare Troki są, jak sama nazwa wskazuje, starsze niż Troki, zwane niegdyś Nowymi Trokami. W Starych Trokach był pierwszy gród Giedymina, ale, niestety, nie pozostało po nim wiele śladów. To właśnie tam Giedymin wzniósł zamek i przeniósł stolicę Litwy z Kiernowa (pierwszej stolicy Litwy) jeszcze przed 1321 rokiem. Znajduje się tam obecnie pobenedyktyński kościół. Tam również odbyło się wesele Kiejstuta z Birutą i narodził się Witold. Samo miejsce należy do szlaku Witolda, ale jest nieco zapomniane. Warto tam jednak zajechać choć na chwilę, bo przy kościele jest kilka polskich śladów (sam kościół był niestety zamknięty).

Po wizycie w Starych Trokach zajeżdżamy już do tych słynnych Trok, zwanych kiedyś Nowymi. W średniowieczu było to jedno z najważniejszych centrów obronnych i politycznych Wielkiego Księstwa Litewskiego i przez długi czas rezydencja wielkich książąt litewskich. Parkujemy przy ulicy Karaimskiej i wśród karaimskich domków wędrujemy w kierunku zamku Witolda odbudowanego dopiero w XX wieku, przede wszystkim za czasów II Rzeczypospolitej. Pogoda nie jest zbyt ładna, od czasu do czasu pojawia się leciutki deszczyk, ale ludzi mnóstwo. Troki niewątpliwie przyciągają turystów.

Karaimów sprowadził do Trok wielki książę Witold. Są to Turcy, którzy przyjęli jakąś z odmian judaizmu, opierając się przede wszystkim na Torze (interpretowanej indywidualnie) i odrzucając Talmud. Ich bóżnice noszą nazwę kienes. Kienesa taka znajduje się również w Wilnie (widzieliśmy ją tylko z okien samochodu), ale ta najstarsza jest w Trokach, gdzie mieszka większość z żyjących jeszcze na Litwie 400 Karaimów. Kienesa trocka jest właśnie remontowana. Co ciekawe, w Warszawie, na Woli, znajduje się karaimski cmentarz. Interesująca historia, jeśli wziąć pod uwagę państwo Chazarów i teorię, iż współcześni Żydzi aszkenazyjscy etnicznie są również ludem pochodzenia tureckiego. Karaimom i ich drewnianym domkom natomiast zapewne udało się przetrwać wszelkie historyczne zawieruchy, ponieważ jako bardzo nieliczna społeczność nie mogli wydawać się groźni ani hitlerowskim Niemcom, ani stalinowskim oprawcom. W każdym razie jedyny Karaim o wyraźnie tureckich rysach, którego widzieliśmy w Trokach, wyrzeźbiony był w drewnie. Znanym polskim Karaimem był aktor Eugeniusz Robaczewski (to autor piosenek sławiących PRL w filmie Miś — razem z Wojciechem Pokorą i przewodniczący Stowarzyszenia „Grunwald” w serialu Alternatywy 4).

Docieramy na zamek, pięknie położony na wyspie na jeziorze. Jest to, jak już wspomnieliśmy, rekonstrukcja. Zamek można zwiedzać, chociaż, jak wiemy od osób, które tam były, wnętrza są właściwie puste. Nie zdecydowaliśmy się na to, bo po kilku dniach pieszego wędrowania po Wilnie, byliśmy już nieco zmęczeni, strome schody nie nadają się dla młodszych dzieci, a poza tym odstraszyła nas przeraźliwie długa kolejka po bilety. Swobodne chodzenie po wewnętrznym dziedzińcu wymaga również wykupienia biletu, więc tylko robimy kilka zdjęć i obchodzimy zamek dookoła. Kiedy wracamy, kolejka już się zmniejszyła, ale nas to już nie nęci. Wracamy do centrum Trok, żeby coś zjeść.

Szczególną sławą wśród karaimskich potraw cieszą się kibiny, czyli pieczone pierogi z mięsem, i właśnie tej potrawy próbujemy w jednej z trockich restauracji. Kibiny wyjątkowo przypadły do gustu Kornelii, natomiast Mikołaj nie był zbyt zadowolony. Z pewnością przygotujemy takie w domu.

Po południu powracamy do Wilna, żeby obejrzeć jeszcze trochę miasto. Tym razem stajemy w zachodniej części Starego Miasta i słynną Pohulanką (chwilowo zwaną ulicą Jana Basanowicza) do Trockiej (w Warszawie Trocka to ulica na Targówku, która do 1939 r. wyznaczała w tym rejonie granicę miasta) i Dominikańskiej. Wchodzimy do dominikańskiego kościoła Świętego Ducha, późnobarokowej świątyni z lat 1753-1770. Kościół zwany jest polskim, ponieważ obecnie jest to jedyny w Wilnie kościół, w którym liturgia sprawowana jest wyłącznie w języku polskim — świątynią opiekują się dominikanie z polskiej prowincji zakonu. W 1948 r. — szczęśliwie kościół nie został zamknięty za czasów sowieckich — przeniesiono tam obraz Jezusa Miłosiernego namalowany w 1934 r. przez Eugeniusza Kazimirowskiego według wskazówek Św. Faustyny. W tej chwili jednak w kościele znajduje się kopia, ponieważ w 2005 r. oryginalny obraz został przeniesiony do położonego nieopodal kościoła Św. Trójcy.

Udajemy się tam również. Jest to sanktuarium Miłosierdzia Bożego. Sam kościół został ufundowany w 1536 r. przez Ulryka Hozjusza, ojca Stanisława kard. Hozjusza, przy wsparciu króla Zygmunta Starego. Kościół ten, ucierpiał niestety wiele już za czasów carskich, a później, dodatkowo, za sowieckich, stąd jego wyposażenie jest bardzo skromne.

Stąd bardzo już blisko do Uniwersytetu Stefana Batorego. Uczelnia powstała w 1579 r. Wówczas to król Stefan Batory przeznaczył środki na przekształcenie Kolegium Jezuitów w Akademię i Uniwersytet Wileński Towarzystwa Jezusowego. Pierwszym rektorem uniwersytetu został Piotr Skarga SJ, drugim Jakub Wujek SJ. To właśnie tam w XVIII w. dzięki polskim jezuitom opracowano zasady gramatyki i ortografii języka litewskiego i rozpoczęto wydawanie książek po litewsku. Po grabieży uczelni przez Komisję Edukacji Narodowej działał tutaj uniwersytet świecki, chociaż oficjalnie zachowano łacińską słynną nazwę Academia et Universitas Vilnensis — przypomina się ZPC 22 Lipca d. E. Wedel. W okresie międzywojennym uniwersytet nazwano Uniwersytetem Stefana Batorego.

Wejście na dziedziniec głównego gmachu uniwersytetu i do kościoła Św. Św. Janów jest płatne. Oglądamy budynki uniwersyteckie i wchodzimy do kościoła srodze doświadczonego od zbójeckich bolszewików, chociaż trzeba zaznaczyć, że kościół zdewastowano pod pretekstem przebudowy już w latach trzydziestych XIX wieku. Jest tam sporo polskich śladów — pamiątkowe tablice Adama Mickiewicza, Władysława Syrokomli, Tadeusza Kościuszki, Stanisława Moniuszki, Antoniego Edwarda Odyńca.

Opuszczamy teren uniwersytetu, dochodzimy prawie do katedry, a potem ulicą Uniwersytecką i Żydowską idziemy w kierunku najstarszego podobno w Wilnie kościoła Św. Mikołaja położonego przy ulicy Św. Mikołaja.

Przechodzimy m.in. przez teren wileńskiego getta, gdzie nad bramą jednego ze sklepów dostrzegamy napis po polsku i w jidysz (nie wiemy, czy oryginalny).

Niestety, kościół Św. Mikołaja możemy obejrzeć jedynie z zewnątrz, gdyż jest już zamknięty, chociaż pora nie wydaje się jeszcze zbyt późna. Z zewnątrz gotycki, w środku ma wystrój barokowy. Co ciekawe, do 1939 r. był to jedyny kościół w Wilnie, w którym kazania głoszono w języku litewskim. Oglądamy za to figurę Św. Krzysztofa, patrona Wilna, wzniesiony w czasach sowieckich na znak sprzeciwu wobec zakazu używania herbu Wilna z jego wizerunkiem.

Później jedziemy jeszcze samochodem na Antokol, na ulicę Senatorską. Po drodze, z okien samochodu, oglądamy pałac Sapiehów. Przy ulicy Senatorskiej Bronek z chłopcami idą do zachowanego domku, w którym w latach trzydziestych mieszkała Św. Faustyna. Dom jest już, niestety, zamknięty, więc oglądamy go tylko z zewnątrz. Niedaleko jest polska ambasada, ale my jedziemy już do Nowej Wilejki.

W niedzielę, o 9:00 rano, już spakowani, idziemy do pobliskiego kościoła Św. Kazimierza Królewicza na Mszę Świętą w języku polskim. Dowiadujemy się o przygotowaniach do wrześniowego bierzmowania w parafii. Kwadrans przed jedenastą wyruszamy w drogę. W Augustowie finałowy koncert Lata z Radiem, więc nie ryzykujemy przejazdu przez miasto. Jedziemy do Mariampola — niestety, nie nawiedzimy grobu bł. Jerzego Matulewicza, ponieważ leje deszcz — i przez Kalwarię jedziemy na Suwałki. Potem droga prowadzi nas do pięknego Białegostoku (boimy się jechać przez Łomżę), który, niestety, omijamy bokiem, w Ostrowi skręcamy na Brok i potem bocznymi drogami przez Tłuszcz i Wołomin (korek w Markach o tej porze jest niemal permanentny) docieramy do Ząbek. W domu jesteśmy o 20. Cali i zdrowi. Chwała Panu!

Tekst powstał w ramach konkursu "Nasze zagraniczne wakacje z dzieckiem"